Nasze dzieciństwo w Dębicy przypadło na lata 70 i 80-te ubiegłego wieku. Staliśmy po kilka godzin w kolejce po masło i chleb. Mieszkaliśmy w blokach gdzie zimą wyłączano ogrzewanie, a latem biegaliśmy po licznie budowanych wówczas osiedlach bawiąc w chowanego, podchody lub wojnę. Wtajemniczeni odbywali dalekie wyprawy po “złote runo” – czyli śruty i tuleki ze zużytych łożysk. Ich posiadacze cieszyli się niekłamanym podziwem całej reszty blokowej gromady.
Dębica w latach 80-tych była miastem przemysłowym. W Stomilu, na WUCH-u czy Polifarbie używano setek maszyn, które pracowały na łożyskach opartych na tulejkach bądź też śrutach. To one właśnie były przedmiotem pożądania całej armii osiedlowych chłopaków. Najcenniejsze były takie o średnicy kilku centymetrów, piękne, srebrne stalowe kule.
Jednym z najbardziej atrakcyjnych miejsc gdzie można było takie cuda zdobyć było złomowisko koło Stomilu. Mieściło się ono na końcowym odcinku dzisiejszej ulicy Staszica, która wówczas biegła kilkoma zakrętami przez teren dzisiejszego parku. Do dziś łatwo można patrząc na roślinność, prześledzić jej ówczesny przebieg.
Złomowisko – czyli nasze Eldorado – jednym bokiem przylegało do torów kolejowych, a reszta kryła się w lesie, gęsto porośniętym jeżyną, malinami i innym zielskiem utrudniającym do niego dostęp. Jak się często okazywało bywało również pilnowane przez stróża. Ale nie było rzeczy nie do pokonania..
-Pewnego razu jeden z wtajemniczonych kolegów zabrał nas na “łożyska” . Wtedy była to wyprawa na koniec świata. Cywilizacja kończyła się na rzeczce płynącej wzdłuż ulicy Konarskiego. Przed przejazdem kolejowym był wówczas poniemiecki bunkier, rozebrany gdy budowano ulicę Staszica. Zawalony był starymi oponami, deskami i złomem. Tuż za nim była w pomarańczowym kolorze szyszkarnia – wtedy już opuszczony budynek gdzie wchodziło się z duszą na ramieniu, bo straszyło. Nie było osiedla Fredy, ulicy Parkowej a na tych terenach pasły się krowy i uprawiano zboża. Wyprawa w okolice Stomilu była dla kilkulatków z bloków ul. Głowackiego czy Manifestu Lipcowego niczym podróż do źródeł Amazonki. Biegła przez ścieżki wydeptane w polu, wzdłuż torów kolejowych przez krzaki – tereny dzikie, nieznane. Miejsca gdzie robotnicy po robocie pili wódkę a potem chwiejnym krokiem wracali do domów. Tajemniczy, nieznany świat! – wspomina jeden ze zdobywców ówczesnego “złotego run”
Samo dotarcie do złomowiska było już wyczynem. Szło się tam dobre pół godziny, ale popołudniami czy na wakacjach czasu nie brakowało. Po dotarciu na miejsce, aby zdobyć upragnione śruty i tulejki trzeba było przejść przez ogrodzenie i znaleźć łożyska. Nie było to bardzo skomplikowane dla dzieciaków, które całe dnia spędzały na podwórku biegając i bawiąc się na wolnym powietrzu. Na złomowisku było różnego żelastwa masa i upragnionych łożysk trzeba było się nieźle naszukać. Gdy to się udało pozostawało się dobrać do upragnionych tulejek czy śrutów.
– Łożyska były ciężkie i masywne. Raz wybrałem się na taką wyprawę z kolegą i po wielu przygodach dotarliśmy na miejsce. Pokonanie ogrodzenia to była dla nas pestka. Gorzej było ze znalezieniem w zwojach pogiętych blach, rur i innych rzeczy upragnionych łożysk. Wreszcie udało się znaleźliśmy jedno. Duże! W środku były kulki wielkości mandarynki! Najbardziej cenione. Z ogromnym wysiłkiem zaczęliśmy unosić to łożysko i uderzać nim o beton licząc, że pękną te obręcze w których były osadzone. Zresztą to była jedyna metoda, znana i stosowana przez wielu tych co tu już byli i złote runo zdobyli. Hałas był nielichy. Pochłonięci ciężką robotą nie zauważyliśmy, że cichaczem do nas podszedł … stróż! Kolega zauważył go w ostatniej chwili! Spier…lamy !- krzyknął do mnie i rzucił się do ucieczki. Puściłem moje łożysko i pobiegłem w drugą stronę. Facet zgłupiał i na chwilę się zatrzymał nie wiedząc kogo gonić. To dało nam cenne sekundy przewagi. “Ach wy skurw…syny!!!” – krzyknął i ruszył za mną – byłem mniejszy i może wydawało mu się, że łatwiejszy do złapania. Naiwny! Strach dodał mi skrzydeł! Prawie przefrunąłem przez ogrodzenie od strony lasu i wpadłem gęste krzaki. Raniąc nogi w krótkich portkach przedzierałem się przez zarośla nie patrząc na targaną przez kolce i gałęzie koszulkę. Liczyło się tylko jedno – uciec! I udało się. Zarówno ja jak i kolega umknęliśmy pogoni, ale kulek nie zdobyliśmy. Oberwałem od mamy za podarte spodenki i koszulkę, ale nie zaniechałem myśli o zdobyciu “złotego runa”. Kilka dni później, już znacznie bardziej ostrożni wybraliśmy się znów na złomowisko. Tam udało się nam znaleźć inne już łożyska, nieco mniejsze, ale równie cenne. Zabraliśmy je do plecaków i przynieśliśmy pod nasz blok. Tu mogliśmy się bezpiecznie rozprawić z obręczami, które po kilku uderzeniach w płyty chodnikowe pękły uwalniając piękne, w srebrnym kolorze stalowe kulki. Nasz radość nie miała granic. Zazdrości wielu naszych kolegów też nie mogło ukryć. Byliśmy bohaterami! – do dziś nie ukrywa dumy kilkuletni wówczas chłopak!
Takie były przygody dębickich dzieciaków z blokowisk w siermiężnych latach 80-tych. W czasach gdy zdobyte i okupione “własną krwią” stalowe kulki więcej warte były niż dzisiejsze “plejsteszyny”, “ajfony” czy inne tam tablety. Bo przyjaźni przeżytych na tych wyprawach nie zastąpi żaden najbardziej wymyślny elektroniczny gadżet. A kulki do dziś leżą na naszych biurkach. Obok dyplomów ukończenia szkół, nagród i odznaczeń.