Miałem w Łękach swoich sześciu bardzo bliskich kolegów, takich do tańca i do różańca. Którejś soboty przyszli do mnie i wspólnie zastanawialiśmy się jak spędzić wieczór. Dawniej na wsiach nie było specjalnego zajęcia dla chłopaków w naszym wieku. Nawet jakby do Pilzna pojechać to też za bardzo nie było co robić. Tak było i tym razem.
Mieszkał w Łękach Górnych, na granicy ze Zwiernikiem, nasz bardzo dobry znajomy Tadziu Paprocki. Miał ładną córkę Marysię i żonę, która mimo iż wtedy była kobietą po czterdziestce trzymała się jak hartowana stal i wielu facetów wciąż się za nią oglądało.
Akurat tak się zdarzyło, że w tę sobotę, gdy przyszli do mnie koledzy, były imieniny Tadeusza. To był 28 październik, pamiętam jakby to było dzisiaj. W tej sytuacji decyzja mogła być tylko jedna. Idziemy na imieniny do Tadzia! Wzięliśmy dwie flaszki, w ogródku były jeszcze jakieś chryzantemy, co czekały na Święto Zmarłych, więc je utargaliśmy i ruszyliśmy w drogę. Zapukaliśmy do drzwi, otworzył Tadek. Bardzo się ucieszył na nasz widok i zaprosił nas do środka. Zaczęliśmy wchodzić. Jeden, drugi, trzeci, czwarty, piąty, szósty… Jak już wszyscy weszliśmy do środka to Tadek aż się za głowę złapał.
– Matka !– krzyknął do żony. Mamy jedną córkę, a tu do niej aż sześciu zięciów przyszło! Gdybyśmy mieli trzy córki to by było osiemnastu zięciów.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem na te słowa i atmosfera stała się bardzo wesoła.
Tadek był kawalarzem i zawsze miał dobry humor. Umiał bardzo dobrze grać na skrzypcach. Często grywał na weselach, a jego specjalnością były tak zwane „dobranocki”.
Dobranockę odgrywało się przed sobotą w którą miało być wesele, w piątek wieczorem. Brało się furmankę zaprzęgniętą w dwa konie, na niego wsiadała orkiestra i jeździło się z muzyką po domach najbliższych drużbów i się obgrywało. Czasem trwało to do późna w nocy. Ale zabawa była jak się patrzy.
Gdy weszliśmy wszyscy do domu złożyłem Tadziowi życzenia, wręczyłem butelkę wódki i kwiaty.
-Wszystkiego najlepszego od tych wszystkich sześciu zięciów, jak tu jesteśmy! – powiedziałem i znów się wszyscy roześmieli.
-W górę solenizanta! – ktoś zakrzyknął i Tadziu błyskawicznie znalazł się w naszych rękach. Zaczęliśmy go podrzucać i śpiewać „Sto lat!”
Chałupa Tadzia nie była za wysoka. To był zwykły drewniany dom, zbudowany z bali drewnianych i powałą z desek położoną na tragarzach. I zaczął uderzać o nie podrzucany przez nas Tadzio. My rozgrzewaliśmy się coraz bardziej a Tadzio latał w izbie jak piórko. Trwało to już dłuższą chwilę.
-Matka! – krzyknął wreszcie do żony, wciąż fruwając w powietrzu. Przynieś w końcu z komory tę wódkę i kiełbasę, bo mnie tu chłopy na śmierć zamęczą!
Żona Tadzia na tę prośbę męża tylko śmignęła do komory i poczęstunek błyskawicznie się znalazł na stole. Postawiliśmy zdyszanego Tadzia na ziemi. Wypiliśmy po parę kieliszków i gdy atmosfera stała się jeszcze bardziej serdeczna poprosiliśmy Tadzia, żeby nam coś zagrał. Nie trzeba było go dwa razy prosić. Tadziu wyciągnął skrzypce i zaczął grać. Miał w swoim repertuarze ówczesne przeboje, które same podrywały nogi do tańca i tak też było tym razem. Było nas sześciu i po kolei prosiliśmy do tańca córkę Marysię i jej mamę. Po trzech kawałkach była zmiana. Dwóch z nas siadało za stołem, a dwójka następnych kolegów prosiła je do tańca. I tak w kółko. A Tadziu grał cały czas, same szybkie kawałki. Kobiety tańczyły rewelacyjnie! Aż miło było spojrzeć. Po dziewięciu kawałkach były tak umordowane, że ledwie stały na nogach, ale były wybawione za wszystkie czasy. To była świetna impreza, z nostalgią ją wspominam.
Jak tak siedzieliśmy przy stole odpoczywając po tańcach, to żona Tadzia opowiedziała mi jedną historyjkę o swoim mężu. Rzecz dotyczyła powrotu jej małżonka po dwóch dniach wesela. Tadeusz nie wracał jednak prostą drogą do domu, ale zajechał jeszcze w poniedziałek rano na targ do Pilzna.
-Mój Tadziu – zaczęła opowiadać – całą sobotę grał na weselu. W niedzielę miał poprawiny i też grał, ale w poniedziałek rano odwiedził jeszcze targ w Pilźnie, tak że trzy dni go w domu nie było. I w poniedziałek z fasonem zajechał TAXI pod dom. No złość mnie na niego taka wzięła, że miałam mu wygarnąć co ja o tym jego imprezowaniu myślę. Wysiadł z samochodu ze skrzypcami schowanymi do futerału w rękach. Popatrzył na mnie i zorientował się po mojej minie, że zachwycona nie jestem i zaraz mu powiem to i owo do słuchu. I nagle on wyjął skrzypce z futerału, klęknął na progu swojego domu i zaczął grać. Ja swoim uszom nie mogłam uwierzyć! On grał pieśń kościelną „Duchu Święty przyjdź prosimy”! Ja szłam właśnie do dojenia krów. Kury łażą po podwórku, dzień dopiero wstaje, a on gra! Tę pieśń kościelna, co ją zawsze przed kazaniem w naszym kościele grają! Ja mówię mu, że on chyba zwariował! Taką pieśń kościelną grać tak wcześnie rano po trzydniowej imprezie! A on mi na to powiedział, że wcale nie stracił rozumu. Tylko, że on wie, że dziś w naszym domu będzie na pewno głośne kazanie, w moim wykonaniu, że on już teraz gra tę pieśń przed kazaniem. To kazanie to miała być ta moja reprymenda za tę jego trzydniową nieobecność w domu, a miałam mu sporo do powiedzenia. Ale tak mnie tym graniem rozbroił, że machnęłam ręką i dałam mu spokój – ze śmiechem opowiadała żona Tadzia.
Opowiadanie pochodzi z książki Stanisława Jarosza „Z fantazją przez życie”