Historia ta wydarzyła się w czasie stanu wojennego w jednej z poddębickich wsi. Pewnego razu do komendy Milicji Obywatelskiej w Dębicy przyszedł anonimowy list od jednego z obywateli, że sąsiad owego człowieka nielegalnie pędzi bimber w swojej stodole. Za czasów socjalistycznej Polski pędzenie bimbru było jedną z najcięższych zbrodni ściganych przez władzę ludową z wielką surowością. Nic więc dziwnego, że pewnego razu, a było to zimową porą, na podwórko rzekomego bimbrownika zajechała milicyjna Nyska, z której wyskoczyło kilku milicjantów. Zapukali do drzwi.
-Obywatelu! – krzyknął funkcjonariusz do chłopa, który otworzył drzwi. Mamy informację, że wy tu bimber pędzicie!
-Ja!? – chłop się szczerze zdziwił. Nigdy w życiu! Żadnego bimbru u siebie nie pędzę!- bił się w piersi gospodarz.
Nie do końca była to prawda, bo chłop bimber pędził, ale nie u siebie na obejściu, bo wiedział, że sąsiada ma wrednego. Cały proceder odbywał się u jego szwagra w innej części wsi, a po zakończeniu produkcji elementy aparatury ukrywane były w pobliskich lasach.
Chłop obejście miał czyste, więc mógł spokojnie udawać ździwionego bezpodstawnymi oskarżeniami władzy, że rzekomo on u siebie bimber pędzi.
-My wiemy lepiej! – krzyczał milicjant. Przeszukać obejście!- wydał rozkaz milicjantom, którzy przybyli razem z nim.
Sąsiad donosiciel szczegółowo opisał, gdzie miały znajdować się zakopane w ziemi butelki, toteż milicjanci szybko je znaleźli. Oczyściwszy je z ziemi i śniegu przynieśli znalezisko do dowódcy. Znajdował się w nich mętny płyn, wyglądający jak najprawdziwszy bimber. Ten spojrzał z tryumfem na chłopa.
-No i co !? – zagadnął z drwiną. Władzę ludową chcieliście oszukać! My wszystko wiemy. Jesteście oszust i wróg ludu pracującego. Zgnijecie w więzieniu!
-Ależ panie władzo – bronił się chłop. Ja niewinny jestem! To nie bimber…
-Milczeć! – przerwał. Jak to nie bimber !? Otwórzcie butelkę – rozkazał milicjantowi.
Ten odkręcił zakrętkę i podał dowódcy, który pociągnął z niej potężny łyk. Potem drugi i trzeci. Chłop na ten widok aż zdrętwiał ze strachu.
-Coś jakby bimber, ale nie bimber – powiedział wyraźnie zaskoczony. Mocy nie ma. Z czego pędziliście tę lichotę? – spytał chłopa.
-To, nie bimber – tłumaczył trzęsąc się chłopina. W zeszłą sobotę babkę my pochowali i w domu ją przed położeniem do trumny umyliśmy. A że nie godzi się takiej wody z obmywania umrzyka na ziemię wylewać, bo rodzić nie będzie, to my do butelek ją przelali i zakopali.
Dowódca milicjantów w sekundzie zbladł na twarzy, nogi mu się w kolanach ugięły i butelkę wypuścił z rąk. Zasłonił dłonią usta i odbiegł kilka kroków, po czym upadł w śnieg na kolana i zaczął gwałtownie zwracać, co przed chwią tak ochoczo wypił. Bezradni milicjanci patrzyli co dzieje się z ich dowódcą i nie wiedzieli co robić.
Któryś z nich wreszcie skinął na resztę. Podeszli do niego, wzięli go pod ramiona i poprowadzili do Nyski. Od tamtej pory nigdy już żaden milicyjny patrol nie zajeżdżał do tego chłopa, chociaż co jakiś czas na komendę przychodziły donosy, że pędzi bimber.
Chłop słynął z dobrej jakości produkowanego bimbru, który robił na źródlanej wodzie pochodzącej z jednego ze strumieni wpadającego do Wisłoki. Zasłynął ze świetnego bimbru zwanego „Księżycówką”. Ponoć tajemnicą jego znakomitego smaku było to, że po upędzeniu trunek musiał jeden księżyc przeleżeć w ziemi, żeby aromatu i mocy nabrać.
Tamtego pamiętnego dnia, gdy milicjanci zajechali do niego na podwórko w pobliżu domu było zakopanych kilkadziesiąt butelek „księżycówki”, ale w bardzo bezpiecznym miejscu.
I tylko w jednym miejscu były butelki z wodą, którą obmyto wcześniej zmarłą babkę. Zakopywano je tak, żeby złośliwy sąsiad to widział i miejsca tego specjalnie nie maskowano, tak żeby łatwo można było je odkryć. Takie to historie miały miejsce na dębickich wsiach w mrocznych czasach stanu wojennego.
–