Chleb w domu rodzinnym, i potem już w moim, piekło się w piecu chlebowym. Trzeba było kupić drożdże i rozczynić je w letniej wodzie. Do dzieżki, takiej okrągłej drewnianej miski, wlewało się ten zaczyn i sypało mąkę. Trzeba było to dobrze zamieszać i wtedy powstawało takie rzadkie ciasto. Potem zostawiało się je na noc, żeby wyrosło i ukisło. Na drugi dzień to ciasto formowało się w takich koszyczkach uplecionych z sosnowych korzeni.
Miały one okrągły kształt, taki jak ma kształt bochen chleba. Wcześniej koszyczki posypywało się mąką lub otrębami, żeby ciasto nie przywierało do nich. Jak to było gotowe to się paliło w piecu. Nasz piec miał taki specjalne palenisko gdzie się piekło chleb. Na co dzień to paliło się pod blachą. Tu gotowało się codzienne jedzenie. Piec chlebowy to było osobne palenisko przeznaczone tylko do pieczenia chleba, placków. W tym piecu przed pieczeń trzeba było dobrze napalić. Przed włożeniem bochenków do pieca trzeba było wygarnąć cały ogień, tak, żeby w środku nic się nie paliło. Popiół też się wymiatało pomietkem. Pomietkę robiło się ze słomy. To była taka szczotka do wymiatania popiołu.
W piecu chlebowym przed włożeniem chleba do pieczenia musiało być czysto. Do takiego rozgrzanego pieca na drewnianej okrągłej łopacie wkładało się chleb do pieczenia. Na wierzchu trochę się go mąką posypało. Jeszcze się go ręką ogarnęło dookoła, żeby miał ładny okrągły kształt. I wkładało się do pieca. Trzeba było uważać, żeby nie był piec zbyt gorący bo chleb by się spalił. Ani też zbyt zimny bo wtedy byłby niedopieczony. Jakby piec za bardzo przestygł to kładło się kilka płonących węgielków drzewa tuż za drzwiczkami. Potem piec zamykano. Chleb się piekło godzinę i dwadzieścia minut. Chleb piekło się co tydzień, tak aby wystarczyło na cały ten czas. Mama piekła sześć bochenków chleba, bo nas dużo było. To były duże bochenki, ważyły 2-3 kilogramy.
W takim piecu piekło się też placki na Boże Narodzenie czy Wielkanoc. Tyle tylko, że do pieca wkładało się je w brytfankach. Chleb można było upiec z żytniej i pszennej mąki, ale placki tyko z pszennej. Z tym tylko że drożdże się rozczyniało na mleku. Nie piekło się z jabłkami czy śliwkami czy marmoladą. Tylko same ciasto, czasem posłodziło się miodem. Brytfankę się smarowało masłem i tak przygotowane wkładało się do pieca. Ciasta wkładało się tylko do połowy brytfanki, bo ono podczas pieczenia rosło. Piekło się przeszło godzinę. I potem takie ciepłe wyciągało się z pieca. Jak to pachniało i smakowało!
(Opowieść ta jest fragmentem książki „Maria Kolakowska. Moje długie życie”.) Jest do nabycia w naszym sklepiku redakcyjnym.