Drugiego września 1939 roku pod wieczór, w czasie bombardowania przez Niemców Dębicy, zburzony został dom moich dziadków.
Moje rodzeństwo 10-letnia Krzysia i 8-letni Ludek, którzy przebywali tam na wakacjach, było przerażone, Cudem uratowała się cała rodzina, ale dzieci długo jeszcze pozostały w szoku. Pod ich wpływem rodzice Józef i Olga zdecydowali, że udamy się z Tarnowa na północ, na wieś, do przyjaciół koło Tarnobrzega. Niestety, gdy byliśmy już blisko-wojsko polskie, które tam tworzyło linię obronną, skierowało nas z rzeszą uciekinierów za San, a potem do Lublina.
Od Lublina wędrowaliśmy pieszo na wschód, wzdłuż torów kolejowych lub jechaliśmy składami wagonów towarowych, przesiadając się często z jednego na drugi, ponieważ pociągi ostrzeliwane były z samolotów niemieckich. W czasie ostrzałów zeskakiwaliśmy z wagonów, uciekając na boki, kryjąc się za drzewami i w różnych wgłębieniach. W ten sposób dotarliśmy do Chełma, który minęliśmy na piechotę.
Utkwił mi w pamięci piękny widok kamieniołomu wapienia w Chełmie rozjaśnionego promieniami zachodzącego słońca. Jechaliśmy dalej mijając po drodze Kowel, aż wreszcie dotarliśmy na rozległe torowiska w miejscowości Kiwerce, za Łuckiem. Gdzieś po drodze, gdy mama poszła po wodę pociąg z nami odjechał. Chociaż ojciec bardzo rozpaczał, my wierzyliśmy, że mama wkrótce się odnajdzie i tak było. Na trasie poznaliśmy wielu życzliwych ludzi, nawzajem sobie pomagaliśmy i wspólnie gospodarzyliśmy. Raz przystąpiliśmy do spółki z kolejarzami. My zdobyliśmy gdzieś kurę, a oni ugotowali ją w garnku powieszonym na długim pogrzebaczu we wnętrzu parowozu.
Już na Wołyniu dziwiliśmy się, że prawie nie ma lasów, tylko pola i pola, a na polach i w ogrodach przydomowych dynie. W obejściach zauważyłam, rzecz praktyczną, przy każdym domu na dworze pobielany piec kuchenny z blachą na lato.Gdzieś po drodze zatrzymaliśmy się u kolegi ojca po fachu, narodowości ukraińskiej. Państwo Ci przyjęli nas gościnnie, a ich gosposia nie mogła się nadziwić do jakiego stopnia byliśmy wygłodzeni. Kroiła i kroiła chleb z ogromnego bochna smarując gigantyczne kromy smażonymi jabłkami, a te znikały i znikały. Z miejscowości Kiwerce nie można już było jechać dalej, wobec tego rodzice zdecydowali, że dalej na południowy wschód pójdziemy pieszo. I szliśmy polnymi drogami i ścieżkami cały dzień. Zanocowaliśmy w stodole u gospodarza Polaka. Jego dom leżał na skraju wsi, po jej północnej stronie.
Rano 17 września 1939 roku około 4-tej alarm. Pierwsi ze stodoły wybiegli żołnierze, którzy spali u góry na sianie, była obawa, że stratują nas śpiących na dole, tak szybko zeskakiwali. Potem przyszedł gospodarz i nam uciekinierom powiedział, że musimy szybko udać się do miasta, bo Ukraińcy już uchodźców mordują, czekają na wejście wojsk radzieckich i już zaczynają działać. Mówił jeszcze, że Polakom na razie nic nie grozi, ale to może się zmienić w każdej chwili. Pożegnaliśmy życzliwego gospodarza, któremu z serca za tę radę dziękowaliśmy i szybko kryjąc się po krzakach wracaliśmy na torowiska do miejscowości Kiwerce.
Był wieczór rodzice znaleźli jakiś rozbity pociąg osobowy i „zajęli” w nim dla nas jeden przedział. Nie powiedzieli nam, że był to pociąg wojskowy, który zapewne poprzedniego dnia został ostrzelany i że pełno w nim było ciał zabitych żołnierzy. Następne dni były już lepsze. Zjawiali się tłumnie uciekinierzy, a wśród nich i znajomi kolejarze z Dębicy. Równocześnie na torowiskach miejscowości Kiwerce rozpoczęło się rozbrajanie naszych żołnierzy. Robili to jacyś ludzie, mężczyźni w wieku 20 do 30 paru lat, wszyscy ogoleni, ubrani na czarno z czerwonymi opaskami na rękawach. Mieli czarne włosy, a z rysów przypominali ogolonych Żydów, mogli to być równie dobrze Ukraińcy, ale nie chłopi. Rosły na naszych oczach sterty różnej broni i sprzętu wojskowego odbieranego, czy wyrywanego z rąk polskich żołnierzy Odchodzili smutni z rozdartym sercem, choć mogli wrócić do domu.
Znajomi kolejarze z Dębicy zdecydowali, że zorganizują mały pociąg i będziemy nim wracać torem na Lwów. Niestety na rozległych torowiskach znaleźli i zestawili w pociąg nadające się do użycia tylko dwa wagony pulmanowskie, jeden mały towarowy i małą lokomotywkę. Gdy wreszcie ten mały pociąg był gotowy do drogi i ruszał, na wszystkie dachy, zderzaki i schodki wtargnęli dodatkowo uciekinierzy i do tego stopnia dociążyli pociąg, że nie mógł ruszyć z miejsca. Żadne pertraktacje z nimi nie przyniosły rezultatu. Powiedzieli, że pod każdą górkę będą pchać wagony. I potem tak było. Jakoś jechaliśmy w kierunku Lwowa nie mając pojęcia czy tory i mosty nie są uszkodzone, zatarasowane, lub podminowane, czy z przeciwnej strony nie nadjeżdża pociąg. Wyruszyliśmy o zachodzie słońca, aby uchronić się przed samolotami.
Na stacjach i przystankach nie było kolejarzy. My z rodzicami jechaliśmy w wagonie towarowym, podczas gdy spaliśmy, rodzice czuwali. W pewnym momencie mama z przerażeniem zauważyła nadjeżdżający z przeciwka pociąg. Była głęboka noc, nie było najmniejszych szans dopchania się do kolejarzy i powiadomienia ich o tym, szczęściem w wagonie pojawił się kolejarz, dał znać maszyniście, a ten zaraz na stacji zjechał na dalszy, boczny tor. Po jakimś czasie zobaczyliśmy z daleka wojskowy radziecki pociąg zwiadowczy jadący od strony Lwowa. Wszyscy poczuliśmy się pewniej i w ciągu dnia dotarliśmy na Podzamcze na dworzec. Tam serdecznie dziękowaliśmy znajomym kolejarzom z Dębicy. Całe życie byliśmy im wdzięczni za uratowanie życia i jeszcze raz im dziękujemy.
Halina Werner
Artykuł pochodzi z papierowego wydania miesięcznika Ziemia Dębicka 1/2002