Być może liczni mieszkańcy Dębicy oraz całego regionu nie wiedzą, że w roku 1944 w okolicach Dębicy spadł B-24 Liberator. A co jeszcze ciekawsze, samolot został zestrzelony przez sowieckie myśliwce.
13 września 1944 roku, słońce przygrzewało przez szyby kabiny Liberatora, który wracał ze zrzutów dla Powstańców w Warszawie. Na bombowcu widniał numer seryjny samolotu przydzielony zarówno do maszyny jak i jej załogi – 44-41123. Trwał czterdziesty czwarty dzień walk Powstania Warszawskiego.
Czterosilnikowy samolot zagubił się, odłączając się od swojej formacji, i obecnie szukał jakiejś przyjaznej kolumny, formacji lotniczej do której mogli by się przyłączyć.
Nagle porucznik Pilot J. Day Ayres dostrzegł formację sowieckich myśliwców Jak-3 i usiłował się do niej przyłączyć w spokojny i przyjacielski sposób. Musiał być jednak piekielnie zaskoczony gdy formacja Jaków-3 pod dowództwem Kozina Grigorija Siemienowicza rzuciła się na jego maszynę z impetem otwierając ogień.
Z relacji sowieckiego pilota, Nikołajewicza Zabielina, który brał udział w akcji pod dowództwem Kozina (jednakże nie było określone czy sam atakował Liberatora) wynika jasno, że maszyna została zestrzelona przez Jaki-3.
„Pamiętam wydarzenie, gdy podczas Wojny Ojczyźnianej odłączył się od szyku czterosilnikowy amerykański bombowiec Liberator. Według mnie z dwoma pionowymi statecznikami, już nie pamiętam dokładnie. Zagubił się i idzie w dół linii frontu, a my stacjonowaliśmy w Dębicy (a my w Dembice sidieli) 4 kilometry od bojowej linii rozdzielenia wojsk. Dyżurny zwiad wyleciał na Jakach 3, dowodził Kozin. Szybciutko przechwycił go, dogonił. Wysokość była z pewnością 4000 m, nie większa. Dogonił go szybko i zestrzelił w mgnieniu oka. Oderwał mu się ogon i zaczął spadać, my to widzieliśmy, własnymi oczami to oglądaąłem. Wszyscy staliśmy i patrzyliśmy, ciekawy obrazek (kartinka interiesnaja). Lotnicy wyskakują, widzimy spadochrony, wydaje się, że było ich dziesięć. Wszyscy wyskoczyli i opadają na ziemię w strefie naszych wojsk lądowych. Kozin wystrzelał amunicjęi wylądował. Komuś tam dostało się za to, że nie mogli określić, że to byli sojusznicy. Ocalonych (spasszichsja) amerykańskich lotników podwieźli do naszej stołówki, od razu zaczęliśmy „zamalowywać” nasze grzechy, a oni w zasadzie uśmiechali się przyjaźnie. Przygotowano tu obiad i wszystkich naszych lotników zgromadzili wraz z nimi. Oni się uśmiechają, wypili, byli podchmieleni i tak zostaliśmy przyjaciółmi, że „wodą nie ugasisz”. Oni opowiadali skąd są, to zrozumiałe: Detroit, San Francisco… „
(źródło:Mieczysław Metler Sowiecki pilot o zestrzeleniu amerykańskiego Liberatora pod Dębicą. A w Warszawie trwało powstanie)
Po przeczytaniu owego akapitu z wypowiedzią Nikołajewicza, można wywnioskować że Liberator po ataku Rosjan poszedł prosto w dół z wysokości 4,000 stóp, a jego załoga zdążyła wyskoczyć i wyszła z incydentu stosunkowo bezpiecznie, ale, dalej pozostaje kwestia zachowania radzieckich pilotów.
Zrozumiałe jest, że gdy wielka, bo prawie dwukrotnie większa, maszyna przypominająca Do-17 przyłączy się do formacji sowieckich myśliwców jak gdyby nigdy nic, można by się trochę zagubić i zacząć kwestionować zamiary owej maszyny. Ale żeby od razu tak atakować?
B-24 pod dowództwem J. Day Ayres-a nie wykazywał żadnych złych intencji, nie otworzył ognia z karabinów maszynowych których miał pod dostatkiem z każdej strony, nie próbował taranować sowieckich myśliwców, najprawdopodobniej po prostu szukał eskorty, jednakże nie nawiązał też żadnego kontaktu radiowego, i co najważniejsze, nie miał żadnego sowieckiego oznakowania, więc mimo że nie wiemy co mogło przemykać przez głowę Kozina i jego ludzi, możliwe że uznali aliancką maszynę za przemalowany bombowiec Dornier 17, i postanowili go zestrzelić.
Czy był to przypadek, czy nie, do dziś niewiadomo, mimo że wielu zapalonych historyków lokalnych w Dębicy i okolicach wciąż szuka odpowiedzi dla tej sprawy. Może sowieci mieli rozkazy by dosłownie zestrzelić każdą aliancką maszynę która usiłowała dostać się do radzieckich lotnisk, czy może po prostu Kozin i jego ludzie się po ludzku pomylili, i przez przypadek posłali Liberatora na spotkanie z ziemią.
Czy tak, czy nie, sprawa zostaje nierozwiązana, i możemy tylko czekać aż ktoś odgrzebie akta dotyczące tej sprawy. Ale i tak, ogień przyjacielski na każdej wojnie się zdarza.
I kończąc ten temat, nie do końca wiadomo co stało się z pilotami Liberatora. We wspomnieniach radzieckiego pilota Nikołajewicza nie było wspomniane o tym czy załoga bombowca wróciła do Ameryki po zestrzeleniu, ale podejrzewać można, że zostali oni albo przetrzymani w obozie jenieckim lub zostali odesłani do Anglii. Jakie były ich losy, nie wiadomo, ale możemy tylko mieć nadzieję że stało się z nimi jak najlepiej.
Łukasz Czuchra