Gdy świat był jeszcze cichy, a rzeki wyznaczały kierunek życia, między pagórkami i jodłowymi lasami, w sercu dzisiejszego Podkarpacia, leżała Jodłowa – niewielka wieś o wielkim duchu. To stąd przez wieki wyruszali flisacy, którzy spławiali drewno Wisłoką do Sandomierza, a dalej Wisłą aż do stolic i portów Rzeczypospolitej.
Nie byli zwykłymi przewoźnikami – byli mistrzami rzeki. Ludźmi, którzy znali jej każdy zakręt, każdy wir, każdy kaprys nieba. Ich fach wymagał siły, mądrości i odwagi, a także wiary. Bo bez wiary nikt nie odważyłby się zaufać wodzie, która jednego dnia karmiła, a drugiego porywała wszystko, co napotkała.

Matka Boska z Pilzna i pierwszy ukłon
Był rytuał, od którego zaczynała się każda podróż. Gdy tratwy zbliżały się do Pilzna, flisacy milkli. Na brzegu, przy starym młynie, stała figurka Matki Boskiej – niewielka, ale otoczona kwiatami i czcią tak wielką, że w jej obecności każdy zdejmował czapkę i pochylał głowę.
To był ich cichy sojusz z Niebem. Mówiono, że kto nie odda hołdu Matce Boskiej z Pilzna, temu rzeka da nauczkę. Gdy młody Staszek, syn znanego flisaka Macieja Łęgowego, raz zapomniał o tym geście, tratwa uderzyła o podwodny głaz, a chłopak wpadł do nurtu. Prąd porwał go natychmiast – załoga patrzyła z przerażeniem. Modlitwa poszła w eter, a wtedy – jakby ręka z góry – woda wyrzuciła go żywego kilometr dalej, przy zakolu, gdzie zawsze siadała jego narzeczona, Zosia.
Zosia od tej pory przychodziła tam codziennie. Już nie tylko z różańcem, ale z pieśnią. Śpiewała dla flisaków, dla rzeki, dla Matki Boskiej. A gdy Jasiek – jej ukochany – zginął podczas spławu, nie płakała. Siadała na starym głazie i śpiewała tak długo, aż mgła spływała z lasów i cicho zasłaniała jej postać. Pewnego dnia nie wróciła. A w miejscu, gdzie zawsze śpiewała, zakwitła samotna biała lilia wodna – tam, gdzie nigdy wcześniej nie rosły.

Chłopiec z Chotowej i jego skrzypce
Rzeka miała też innego przyjaciela. W okolicach Chotowej, przy krzywym wierzbie nad samym brzegiem, czekał na flisaków mały Dominik. Chłopiec nie miał butów – tylko lniane, postrzępione portki i stare skrzypce, które zrobił mu dziadek z drzewa lipowego. Dominik nie mówił wiele. Grał. A grał tak, że nawet ptaki milkły, a woda spowalniała bieg, jakby chciała zostać dłużej.
Gdy tratwy płynęły w dół, flisacy uśmiechali się na jego widok. Niektórzy mówili, że bez jego melodii rzeka była cięższa, jakby smutniejsza. Czasem chłopiec wskakiwał na tratwę i płynął z nimi kilka kilometrów, grając „Wodny Taniec” – pieśń, której nikt go nie uczył. Słyszał ją we śnie. Grał, póki nie zasnął wiatr, póki cienie nie zatańczyły na wodzie. Potem skakał z powrotem na brzeg i wracał piechotą do domu, gdzie czekała na niego mama z miską zupy i cichym pocałunkiem w czoło.
Dziecko rzeki
Był też Antoś – syn flisaka, który zginął tragicznie podczas wiosennego wezbrania. Chłopiec siadał codziennie nad rzeką, wkładał rękę do wody i szeptał coś pod nosem. Mówiono, że rozmawia z Wisłoką. Nie bał się jej – szanował ją. Kiedy dorósł, został najmłodszym flisakiem w historii Jodłowej. Nie miał jeszcze piętnastu lat, gdy poprowadził swoją pierwszą tratwę. To on zaczął zostawiać znaki ostrzegawcze na drzewach – kawałki czerwonej tkaniny przywiązane do gałęzi, kreski na kamieniach, rzeźbione symbole na korze. Wiedział, gdzie nurt wciąga, a gdzie można bezpiecznie odpocząć. Mówiono, że słyszy wodę jak matkę – i ona go prowadzi.
Ostatni spław starego Wiktora
Czasy się zmieniały. Kolej zaczęła wjeżdżać na wiejskie stacje, drogi twardniały, lasy karczowano szybciej, niż rzeka mogła nieść. Flisacy zaczęli znikać. Jednym z ostatnich był Wiktor Broda, siwobrody człowiek, który pamiętał jeszcze czasy, gdy każdy chłopiec z Jodłowej marzył o tratwie.
Wiktor postanowił odbyć ostatni spław – sam, bez załogi. Wczesnym świtem ukląkł pod figurką Matki Boskiej w Pilźnie. Przez chwilę się nie ruszał. Potem ucałował drewniany postument i powiedział cicho:
– To już nie dla nas, Matko. Ale niech pieśń zostanie.
Tamtego dnia rzeka była tak spokojna, że ludzie przysięgali – to nie był nurt, to była łza. Gdy tratwa znikała za zakrętem, z brzegu Chotowej po raz ostatni słychać było skrzypce małego Dominika.
Dziś…
Nie ma już tratw. Nie ma flisaków. Figurkę w Pilźnie odnowiono, ale rzadko kto przystaje. Skrzypce Dominika leżą zakurzone na strychu opuszczonej chałupy, a wierzba, pod którą grał, zginęła w wichurze.
A jednak… gdy nad Wisłokę przyjdzie się o świcie, zanim obudzi się świat, można usłyszeć coś więcej niż szum wody. Słychać rytmiczny stukot, cichy śmiech, nutę wygrywaną na jednej strunie. To pieśń Wisłoki – wspomnienie ludzi, którzy żyli z rzeką i dla niej. I choć ich nie ma, to oni wciąż płyną – gdzieś pod wodą, gdzieś w powietrzu – tam, gdzie pamięć jest silniejsza niż czas.