Stan wojenny to był czas, kiedy człowiek musiał sobie radzić, jak umiał. W sklepach puste półki, kartki na wszystko, a kolejki takie, że zanim doszedłeś do lady, to i tak już nic nie było. Ale na wsi zawsze się jakoś kombinowało. Święta Wielkanocne zbliżały się wielkimi krokami, a wiadomo – bez swojskiej kiełbasy i czegoś do popicia to święta nie byłyby świętami. Na tę okazję pewien chłop z Czarnej wychodował sporego świniaka, któremu akurat przed wielkim tygodniem przyszło się rozstać z tym światem.

Na jednym podwórku działy się więc dwie rzeczy naraz: w stodole bulgotał bimber, a w przydomowej wędzarni dym unosił się gęsty i gryzący, bo chłop kiełbasę wędził nie wiedzieć czemu… na drewnie z podkładów kolejowych, chociaż w oklicy Czarnej czego jak czego lasów nie brakuje.
Podkłady kolejowe w deputacie – paliwo na każdą okazję
W tamtych czasach pracownicy PKP dostawali w deputacie nie tylko węgiel, ale i podkłady kolejowe. Niby miały one służyć do palenia w piecach, ale chłop zaraz znalazł im inne, bardziej kreatywne zastosowanie. Węgiel szedł do kuchni, a podkłady… no cóż, skoro się paliły i dymiły, to czemu nie miałyby posłużyć do wędzenia? – wykombinował chłop.

A że świnobicie odbyło się tuż przed Wielkanocą, to i mięsa do przerobienia było sporo. Kiełbasa, kaszanka, boczek, salceson – wszystko musiało być porządnie uwędzone, żeby starczyło na dłużej. Lasu pilnowali leśniczy, drewno było na wagę złota, więc chłop pomyślał – „A co mi tam, podkłady są, będzie dym!”
Wędzarnia z beczki i dym z torów
Wędzarnia była jak u każdego – stara beczka, trochę blachy, kilka kijów do zawieszenia kiełbasy. Problemem było tylko drewno, ale od czego deputat? Podkłady kolejowe szły w ruch, tliły się wolno i dawały gęsty, ciemny dym. Pachniało swojsko i znajomo, jak na perownie stacji kolejowej która z dumą nosiła nazwę Czarna Tarnowska.
Zapach? No, może nie jak w dębowej czy olchowej wędzarni, ale za to intensywny. Sąsiedzi, którzy przyszli pomóc przy świniobiciu (czy raczej sprawdzić, czy im coś skapnie), z początku kręcili nosami. Jeden mówił, że pachnie jakoś tak nie za bardzo, drugi, że jak rozgrzana smoła na drodze. Ale kiedy kiełbasa zrobiła się ciemnobrązowa i pięknie błyszczała od tłuszczu, nikomu już nie przeszkadzało, na czym była wędzona.
W stodole bulgocze bimber – bo czymś trzeba popić
Tymczasem w stodole trwał inny, równie ważny proces. W wielkiej bańce spokojnie dochodził bimber. Bo jak wiadomo – swojska kiełbasa bez swojskiego trunku to nie to samo.
Cukier zdobywało się „po znajomości”, drożdże też ktoś zawsze miał, a reszta to już tylko kwestia czasu i wprawy. Chłop co chwilę zaglądał do wędzarni, a jego szwagier doglądał aparatury w stodole. W powietrzu unosił się zapach dymu i lekka nuta fermentacji – wiejska idylla w pełnym wydaniu.
Święta były swojskie – i bardzo aromatyczne
Kiedy w końcu nadeszła Wielkanoc, na stole dumnie leżała swojska kiełbasa, wędzona na kolejowym drewnie, obok niej świeżutki boczek, kaszanka i oczywiście flaszka domowego bimbru.
Pierwszy kęs? Może i trochę smakował jak stare tory, ale w tamtych czasach nikt nie marudził. Po drugim już się przyzwyczajało, a po trzecim? No cóż, wtedy wchodził bimber i wszystko smakowało idealnie.
Nikt nie myślał o tym, że kreozot z podkładów kolejowych może być szkodliwy. Wtedy liczyło się, żeby nie chodzić głodnym i mieć czym wznieść toast. A że kiełbasa miała nieco „asfaltowy” posmak? Cóż, mówiło się, że to nadaje jej charakteru. Tak to chłop w stanie wojennym, dzięki deputatowi z kolei, rodzinnej zaradności i lekkiej fantazji, przygotował święta, które do dziś wspomina się przy każdej butelce swojskiego trunku. Bo w trudnych czasach najważniejsze było jedno – kombinować tak, żeby człowiek nie chodził głodny… ani spragniony.