Publikujemy kolejną z prac nadesłanych na konkurs ogłoszony w 2007 roku przez Ziemię Dębicką „Wspomnienia z PRL” . Autorem poniższych wspomnień jest Grzegorz Kita z Jodłowej.
Urodziłem się w 1976 roku, w PRL przeżyłem kilkanaście lat mojego życia. Dziś patrzę te lata z łezką w oku, bo są one wspomnieniem z mojego dzieciństwa. Nie chcę być źle zrozumiany, ponieważ mam pełną świadomość tego, że państwo było wtedy jednym wielkim oszustwem. Oszustwem było jego prawo, którego przestrzegano tylko wtedy, gdy odpowiadało to interesom władzy.
Moje wspomnienia z tego okresu zacznę od 13 grudnia „roku pamiętnego” – jak mówi popularna wtedy żartobliwa piosenka. Tego dnia generał wiadomego nazwiska wypowiedział wojnę aspiracjom wolnościowym Polaków. Wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się, że za swoje poglądy można trafić do więzienia. Moja babcia kazała mi się modlić za tatę, bo – jak mówiła – mogli go zamknąć. Jako pięciolatek niewiele z tego wiedziałem. Czułem tylko, że ten Jaruzelski to niedobry człowiek, który zamyka ludzi. Obawy babci okazały się nieuzasadnione, bo ojciec był tylko szeregowym członkiem Solidarności Rolniczej. Takich łaskawy generał zostawiał w spokoju, pod warunkiem, że siedzieli cicho.
W czasie PRL w mojej rodzinnej miejscowości, w Jodłowej Górnej prawdziwą oazą wolności był kościół parafialny i nasz proboszcz ks. Marian Myjak. Pamiętam, że podczas modlitwy za zmarłych zawsze wspominał „tych którzy zginęli walcząc o słuszną sprawę”, a śpiewając w czasie kościelnych uroczystości hymn „Boże coś Polskę”, zawsze śpiewaliśmy w refrenie „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”. Jako ministrant nieraz byłem świadkiem potajemnych ślubów i chrztów, udzielanych przez naszego proboszcza, zwykle w późnych godzinach wieczornych.
Nieodłączną rzeczą w PRL były kolejki. Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem rodzice często wysyłali mnie do okolicznych sklepów po różne produkty. Zwykle po cukier jeździło się do Ryglic, a po chleb do Pilzna. Często mimo stania w „ogonku” przez cały dzień nic się nie kupiło, bo albo nic nie dowieźli, albo za daleko się stało. Kiedyś rodzice wysłali mnie po cukier. W sklepie go nie było, była za to margaryna. Nie kupiłem jej jednak, bo nie powiedzieli mi, że kupować trzeba to, co akurat przywiozą do sklepu. Nawet jeśli nie było potrzebne. Widocznie byłem jeszcze wtedy nieświadomy skomplikowanego i często trudnego do zrozumienia biegu wydarzeń realnego socjalizmu. W schyłkowym PRL umiałem już dwa razy ustawiać się w kolejkach po ten sam towar.
Nie wiem jak było w innych miejscowościach powiatu, ale w Jodłowej dostawa mięsa, do jedynego sklepu mięsnego na terenie gminy, była dwa razy w tygodniu – we wtorki i czwartki. Niektóre przebiegłe kobiety wieszały swą siatkę na drzwiach sklepu już w godzinach wieczornych dnia poprzedniego. Było to przyczyną nieustannych kłótni i wyzwisk, które miały często żartobliwy przebieg. Przypomnę, że w PRL trzeba było mieć na wszystko kartki. Choć samo ich posiadanie nie gwarantowało zakupu potrzebnego towaru. .
W Jodłowej – gminie typowo rolniczej – brakowało ciągle pasz, nawozów i innych środków potrzebnych do prowadzenia gospodarstw rolnych.
Pan magazynier był bardzo ważnym człowiekiem we wsi, wszyscy musieli mu się nisko kłaniać, bo przecież mógł nie sprzedać nawozów czy węgla. Magazynierów w Jodłowej było trzech, ale towar mógł wydać tylko jeden. Zwykle nie było go w magazynie. Trzeba było więc cierpliwe czekać, czasem nawet cały dzień, aż łaskawie sprzeda nawóz czy węgiel.
Ci, bardziej przebiegli próbowali jakimiś formalnymi lub mniej formalnymi kanałami wkupić się w łaski magazyniera, co czasem się udawało.
W taki oto sposób Polska Ludowa stworzyła, w sposób zupełnie niezależny od swoich głównych założeń ustrojowych, nową klasę arystokracji. Sprzedawcy i sprzedawczynie stały się zawodami, o których marzyło sporo moich koleżanek i kolegów.
Jednym z „osiągnięć”, którymi szczycił się PRL była niezwiązana z żadną religią szkoła. W środowisku, w którym się wychowywałem było to czystą fikcją. Pomimo oficjalnych deklaracji o rozdziale Kościoła od Państwa, komunistom nigdy nie udało się tego w pełni zrealizować. Tradycja katolicka była i jest tak ściśle związana z życiem narodu, że nie dało się jej tak po prostu oddzielić dekretem jakiegoś sowieckiego namiestnika.
Gdy we wrześniu 1982 roku poszedłem do szkoły nad godłem czyli białym orłem bez korony, wisiał krzyż. Naprzeciw budynku szkolnego był parafialny punkt katechetyczny, dlatego też nasz proboszcz był w szkole częstym gościem. Nauczyciele w znacznej większości byli praktykującymi katolikami, czego specjalnie nie ukrywali.
Moja wychowawczyni nieżyjąca już p. Janina Mołda w drugiej klasie robiła sobie z nami zdjęcia z okazji I Komunii Świętej. Każdego z tej okazji odwiedziła w domu i wręczyła mu tej okazji mały upominek.
W szóstej klasie p. Anna Kaczka, nauczycielka matematyki widząc moje zainteresowanie historią pożyczyła mi książkę o zbrodni dokonanej przez Związek Sowiecki na polskich oficerach w lesie katyńskim, wydaną w drugim obiegu.
Przypomnę, że był wtedy 1987 rok. Dziś wiem jak bardzo ta kobieta wtedy ryzykowała.
Nauczyciel historii p. Jan Świętoń mówił nam o IV rozbiorze Polski w 1939 roku, którego winnymi byli nie – jak pisał podręcznik – Niemcy, ale – jak nas poinformował – Związek Sowiecki. Wiem, że nauczyciel ten namawiany był często, aby wstąpić do PZPR. Nigdy jednak tego nie zrobił. Pewnie dlatego nie awansował, dużym jego minusem w oczach zwierzchników było również to, że studiował na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.
Pamiętam, że w PRL wieczorami słuchałem z tatą Radia Wolna Europa. Trzeszcząca i zagłuszana przez reżim rozgłośnia była dla mojego ojca i dla mnie jedynym niezależnym źródłem informacji, o tym co się dzieje w Polsce i na świecie.
Osobnym problemem byli donosiciele, dziś popularnie nazywani esbecy. Na wsi zwano ich ormowcami (od ORMO, czyli Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej).
Jeden z mieszkańców gminy opowiadał mi, że gdy pewnego razu był przypadkiem świadkiem jakiegoś zebrania, to przysłowiowe włosy na głowie stanęły mu dęba. Jak mówił – wśród ormowców byli bardzo szanowani obywatele Jodłowej. Opowiadał, że niektóre dalekie przysiółki wsi były licznie reprezentowane w tej organizacji.
Popularne w tamtych czasach były niedziele „dobrowolnego” czynu partyjnego. Zasada była taka, że naród spontanicznie w ramach akcji poparcia dla przewodniej siły, wykona jakąś pracę na jej cześć. Czyny partia nagradzała zapłatą „w płynie”. Dlatego często obywatele wracali do domów bardzo zmęczeni, ponieważ tak bardzo ofiarnie pracowali dla dobra PZPR i budowy socjalizmu.
Niemniej komiczne były kontrole porządkowe w domach obywateli. Zwykle kontrolerzy upatrywali sobie wybrany dom, wiedząc, że z niego nie wyjdą nie ugoszczeni. Zwykle kończyło się to wszystko tak, jak i w czynie partyjnym – ogromnym pijaństwem.
W zakładach pracy nagminnie kradziono; narzędzia, wiertarki, piły czyli wszystko co się dało. Kradli prawie wszyscy. O tych co, uczciwie nie brali nic mówiło się, że są frajerami i nieudacznikami. Taka była socjalistyczna moralność kradł robotnik, kradł dyrektor, kradła partyjna elita. Różniło się to tylko ilością i wartością kradzionego dobra.
To tylko część moich wspomnień, można by jeszcze długo pisać i wyśmiewać absurdy tamtego systemu. Jestem świadom tego, że dzisiejsza rzeczywistość polityczno-gospodarcza daleka jest od normy. Jednak fakt, że bez przeszkód mogę o tym mówić i pisać jest niewątpliwym osiągnięciem tych, którzy przyczynili się do obalenia komunizmu.
Szczególny hołd pragnę złożyć Janowi Pawłowi II i Ronaldowi Reaganowi.
Grzegorz Kita