Miał cztery latka gdy zaczęła się II Wojna Światowa. – Pamiętam jak mój ojciec razem z wujkiem wyruszali na wojnę – mówi Kazimierz Kosiński.
Pan Kazimierz urodził się i przez całe życie mieszka w Woli Ocieckiej, siedem kilometrów od Blizny, gdzie Niemcy testowali swoją cudowną broń V-2. W sierpniu 1939 roku jego ojciec Franciszek otrzymał kartę mobilizacyjną.
-Razem z wujkiem pojechali do Dębicy na rowerach – wspomina dziś pan Kazimierz tamte chwile. Do dziś pamiętam kolor roweru na którym tata jechał na wojnę.
Po kampanii wrześniowej jego ojciec szczęśliwie wrócił do domu w stopniu starszego sierżanta. Znalazł pracę w tartaku, którym zarządzał Ślązak o nazwisku Świtala. W tym czasie obowiązkiem małego Kazia było między innymi pasienie krów.
Przeganialiśmy te krowy z ubogich chłopskich łąk w niemieckie uprawy koniczyny. Tam krowy szybko się najadały, ale Niemcy się bardzo złościli gdy nas przyłapywali na tym procederze. Zdarzało się nieraz, że Świtala, który zarządzał tym niemieckim gospodarstwem, gdy zobaczył pasące się w koniczynie krowy wpadał w złość i zaganiał je do swojego gospodarstwa. Nie pomagały nasze prośby i tłumaczenia – opowiada pan Kazimierz. Niech sobie Franciszek, czyli nasz tato, sam po te krowy przyjdzie – odpowiadał Świtala. Tato szedł i krowy odzyskiwał ale my musieliśmy się mieć na baczności.
Świtala był dobrym Niemcem, który dbał o swoich ludzi – czyli tych, którzy u niego pracowali i których znał z wioski.
-Nieraz było tak, że któryś z mieszkańców wioski przeskrobał coś i esesmani wywozili go do obozu w pobliskim Pustkowie. Świtala wielu z nich wyciągał z obozu i ratował od śmierci – dodaje pan Kazimierz.
Codzienne życie małych dzieci we wsi koncentrowało się wokół prac przy rodzinnym gospodarstwie, ale nie tylko. Na bocznicy kolejowej w pobliskim Dąbiu często stawały wagony towarowe przewożące między innymi ziarno. -Braliśmy z kolegą ręczny świder i nocą podkradaliśmy się do wagonów. Tam przewiercaliśmy ściany a przez ten otwór wysypywało się ziarno. Napełnialiśmy worki tym zbożem i potem uginając się pod ciężarem na plecach przez pola przynosiliśmy to do domu. Niemcy nigdy nas nie złapali – z błyskiem w oku mówi pan Kazimierz.
W domu obowiązkiem małego Kazia była też opieka nad hodowlą królików. -Miałem ich około setki. Między innymi dzięki temu, w naszej rodzinie nie zaznaliśmy głodu podczas wojny – opowiada pan Kazimierz. W Woli Ocieckiej Niemcy prowadzili pod koniec wojny lecznicę dla rannych koni frontowych. Przywożono tu zwierzęta ranne podczas walk, aby odzyskiwały zdrowie.
-Którejś niedzieli, wiedząc że o tej porze Niemcy właśnie jedzą obiad otworzyliśmy bramę lecznicy i wygoniliśmy konie na zewnątrz. Niemcy dopiero po dłuższej chwili zorientowali się co się dzieje. Konie zdążyły się rozbiec po całej okolicy i niewiele z nich udało się okupantom złapać. Wiele koni po kilku dniach tułaczki przychodziło do przypadkowych gospodarstw a ludzi przygarniali je – opowiada pan Kazimierz. Niemcy nigdy nie wykryli sprawców tego sabotażu.
Pan Kazimierz oraz jego rodzina szczęśliwie przeżyli wojnę. Po jej zakończeniu ukończył szkołę podstawową i szkołę średnią w Pustkowie Osiedlu. Przez 40 lat pracował w WSK Mielec. W 1992 roku przeszedł na emeryturę. Do dziś mieszka w rodzinnej Woli Ocieckiej.