Previous
Next
Previous
Next
Previous
Next

Jak kiedyś w Zwierniku znakomity bimber pędzono. Pięknie pachniał, był czyściutki, a niewielki kieliszek zwalał z nóg!

Przez cały okres PRL-u władza ludowa walczyła z nielegalnym pędzeniem bimbru. Ale mimo wszystko wtajemniczeni wiedzieli gdzie można było kupić ten nielegalny trunek, znacznie lepszy niż ten ze sklepu.

Jeżdżąc taksówką po okolicach Pilzna poznałem życie z wielu stron. Widziałem gdzie pędzą najlepszy bimber w okolicy, co oczywiście było nielegalne i zagrożone wielką karą. Bimbrownicy robili to w wielkim ukryciu i każdy miał swój sposób pędzenia. Bimber różnił się jakością i mocą. Jeden był raz pędzony i śmierdział drożdżami. Ale byli artyści, którzy tworzyli prawdziwe dzieła sztuki. Znawcy potrafili po smaku powiedzieć spod jakiej wyszedł ręki.

Bimber był czyściutki, pięknie pachniał i miał moc. Ja miałem taką butelkę na czarną godzinę i pewnego razu poczęstowałem nim mojego brata Ludwika. Brat skosztował i wpadł w zachwyt. Poprosił mnie, aby załatwił mu na wesele szwagra Benka. Tak ze trzydzieści litrów. Powiedziałem, że nie ma sprawy. Dwa dni przed weselem wybrałem się do fachowca w tej branży, który mieszkał w Zwierniku. Pan Bronek ze zrozumieniem odniósł się do mojej prośby, poczęstował 50-tką na smak i próbę. Bimber był wyśmienity. Poprosiłem o nalanie do pełna trzech kanistrów plastikowych, z których każdy miał pojemność ponad 10 litrów. Pełne kanistry zapakowałem między tylne siedzenia w Warszawie. Przykryłem je kocem. Zapłaciłem fachowcowi i ruszyłem w drogę. Noc już zapadła i byłem przekonany, że bezpiecznie dojadę do domu. Ale stało się inaczej. Jadąc od Zwiernika, na Dolnych Łękach koło remizy strażackiej stała cywilna Warszawa. Potem się okazało, że był w niej jakiś ormowiec z Bielów, milicjant z Tarnowa i milicjant z Pilzna – sierżant M. Znałem go, bo często przychodził po kiełbasę do mojego ojca i niejedną flaszkę z nim tato wypił.

Zobaczyłem jak sierżant wyszedł na drogę zaświecił czerwoną lampkę i kazał mi się zatrzymać. Grzecznie się zatrzymałem, a Moryl podszedł do mnie. Otworzył przednie drzwi od strony kierowcy, a ja nie gasząc motoru rozmawiałem z nim. Zapytał mnie czy nie widziałem dużego fiata czerwonego. Szukali takiego auta, bo jego kierowca potrącił kobietę w Dębicy.
– Nie widziałem nic takiego – odpowiadałem zgodnie z prawdą.

W międzyczasie zobaczyłem kątem oka, że z tamtego auta wysiadł ogromny milicjant, jak się później okazało ten z Tarnowa. Poświecił mi latarką z przodu na numer rejestracyjny i przez szybę zobaczył mój ładunek przykryty kocem. Poszedł do tylnych drzwi auta od strony pakunku i je otworzył. Ja jak to zobaczyłem, to nie namyślając się nacisnąłem gaz i piskiem opon ruszyłem. A obydwaj policjanci, którzy trzymali się w tym czasie klamek stracili równowagę i wpadli do rowu. Z głów pospadały im czapki.

Wygasiłem światła i na pełnym gazie ruszyłem w kierunku Pilzna. Była jasna księżycowa noc. Nie dojechałem do Pilzna, bo wiedziałem, że będą mnie tam szukać. Skręciłem po jakimś kilometrze jazdy w głęboki wąwóz, w okolicach gospodarstwa Stefana Siatka. Zgasiłem silnik i przyczaiłem się. Miałem nad nimi przewagę około kilometra. Za chwile oni przejechali z wielką szybkości główną drogą w stronę Pilzna. A ja skryty w ciemnościach zostałem w tym bezpiecznym wąwozie. Przeczekałem kilka chwil i pojechałem północną drogą, dzisiejszą ulicą Witosa. Zatrzymałem się u znajomej sąsiadki za stodołą. Wyładowałem kanistry z bimbrem i przykryłem słomą. Ruszyłem do domu. Tam czekał na mnie brat, który powiedział, ze był tu sierżant Moryl bardzo wzburzony. Powiedział, że będę miał duże kłopoty. Postraszył, że zabiorą mi prawo jazdy, koncesję na Taxi i że jestem skończony. To był piątek. Nie powiem, strachu miałem co niemiara. Spać ledwo mogłem. W sobotę rano zerwałem się o 3.30 i ruszyłem po moją narzeczoną Wandę do Poręby Radlnej. Jadąc z powrotem z narzeczoną przez Pilzno opowiedziałem jej co mnie spotkało. Zabraliśmy bimber ze skrytki w słomie i zapakowałem go do bagażnika. Dojechałem do domu. Zabrałem moich rodziców do samochodu i ruszyłem do Olszyn przez Jasło, gdzie miało być to wesele na, które brat zamówił bimber. Okoliczności okolicznościami a bimber na weselu musiał być! I był, ja słów nie rzucam na wiatr! Szwagier mojego brata Benek z Olszyn był dobrym moim kolegą i musiałem sprawę załatwić jak trzeba. Takie mam zasady i tego się trzymam.

Wesele udało się super, bimber smakował gościom wyśmienicie, bo naprawdę był znakomity.

W poniedziałek rano wróciłem do domu. Mój znajomy milicjant doradził mi, żebym pojechał do Tarnowa do Komendy Wojewódzkiej w Mościcach, ale żebym nie zabierał ze sobą dokumentów. Zrobiłem tak jak mi doradził. Koło południa wsiadłem w autobus i pojechałem do Tarnowa Zachodniego. Tam poszedłem do Komendy Wojewódzkiej. Na korytarzu spotkałem tego milicjanta, co mu uciekłem a on wpadł do rowu. Jak mnie zobaczył to się wściekł i prawie chciał mnie pobić. Powiedział, że sponiewierałem dwóch milicjantów.

-Czapki z orłem wpadły do rowu. Za to grozi kryminał – pieklił się gliniarz, aż poczerwieniał na twarzy. Ja stałem cichutko, bo co miałem zrobiić.
-Dawaj dokumenty! Prawo jazdy i koncesję na Taxi – wrzasnął milicjant.
-Nie mam ze sobą – odpowiedziałem.
Musiałem wrócić do domu do Pilzna autobusem i przywieźć dokumenty ze sobą.
-Dokumenty zatrzymujemy ! – powiedział milicjant gdy wróciłem do komendy.
Zaprowadził mnie do pokoju przesłuchań i tam zaczęli się na mnie wydzierać. Ja siedziałem cichutko, nic się nie odzywałem. A oni się darli jak opętani. Zabrali mi prawo jazdy i koncesję na Taxi na trzy miesiące. Z kiepskim nastrojem wróciłem do domu.
Po trzech miesiącach przesłali dokumenty w mojej sprawie do Urzędu Gminy Pilzno. Tam mieściło się wtedy kolegium do spraw wykroczeń. Dostałem wezwanie na kolegium, któremu przewodniczył pan profesor Józef Klucznik. Był to mój sąsiad. Poszedłem do niego w przeddzień rozprawy z butelką dobrego koniaku i opowiedziałem mu swoją historię.

– Józiu doradź, co robić – prosiłem. Mam dwie wersję jak się na kolegium tłumaczyć. Jedną, że wiozłem bimber ze Zwiernika, drugą, że cielęcinę od mojego znajomego z Łęk Górnych.
Józek wysłuchał mnie uważnie i się zastanowił. Po chwili powiedział, że obie wersje są złe.
-Wkopiesz albo jednego albo drugiego, a sam się nie uratujesz – mówił.
Podpowiedział mi trzecią wersję jak się tłumaczyć.
-Stasiu! Powiedz, że wiozłeś w samochodzie młodziutką mężatkę, która jest trzy miesiące po ślubie. I nie powiedz, że honor ci nie pozwala podać jej nazwiska, bo to grozi rozpadem małżeństwa tej młodej damy. Bierzesz całą winę na siebie, ale kobiety nie zdradzisz – doradzał mi Józek.

Pomysł się mi spodobał. Na drugi dzień pokornie stawiłem się na kolegium. Józiu, który mu przewodniczył strasznie na mnie nakrzyczał, że jestem złym obywatelem.
-Nie masz pan szacunku do naszej ojczyzny i jej przedstawicieli – grzmiał Józek.
Słuchałem tego z opuszczoną głową i patrząc na mnie z boku wyglądałem na skruszonego. Gdy Józek skończył swoją wypowiedź poprosiłem o ostatnie słowo.
-Wysokie kolegium! Powiem szczerą prawdę! Mój uczynek zasługuję na potępienie, ale nie miałem innego wyjścia. W moim samochodzie tego feralnego dnia nie było nic zakazanego. Była tam piękna młoda mężatka, której nazwiska wyjawić nie mogę – powiedziałem do członków kolegium.

W tej komisji siedziały dwie kobiety – pani Halinka i pani Budzik, a z boku siedział oskarżyciel komendant Stachnik. Kobiety jak to usłyszały to dusząc się ze śmiechu omal nie wpadły pod stół. A ja z kamienną twarzą czekałem na wyrok. Po moim wystąpieniu komisja udała się na naradę, a mnie w obroty wziął komendant Stachnik.
-Skąd żeś Jarosz, kurde, wymyślił tę kobietę – piekli się Stachnik.
Nic mu nie odpowiedziałem, no bo przecież nie mogłem mu powiedzieć, że tę historię wymyślił przewodniczący kolegium, które mnie teraz sądziło. Za chwilę wysokie kolegium wróciło na salę obrad i odczytało wyrok. Trzy miesiące zatrzymania prawa jazdy, koncesji na Taxi i grzywna cztery i pół tysiąca złotych. Na konto tej kary zaliczyli mi już te trzy miesiące, które już upłynęło od czasu, gdy w Tarnowie zabrali mi te dokumenty. Po dwóch tygodniach wyrok się uprawomocnił i znów wyjechałem moją Warszawą jako Taxi na Rynek w Pilźnie. Od tego czasu sierżant M. w oczy mi już nie spojrzał i nigdy mu już nasza kiełbasa nie smakowała.

Opowiadanie pochodzi z książki Stanisława Jarosza „Z fantazją przez życie”

Podziel się z innymi

Shares
Previous
Next

Więcej informacji...

My i nasi partnerzy uzyskujemy dostęp i przechowujemy informacje na urządzeniu oraz przetwarzamy dane osobowe, takie jak unikalne identyfikatory i standardowe informacje wysyłane przez urządzenie czy dane przeglądania w celu wyboru oraz tworzenia profilu spersonalizowanych treści i reklam, pomiaru wydajności treści i reklam, a także rozwijania i ulepszania produktów. Za zgodą użytkownika my i nasi partnerzy możemy korzystać z precyzyjnych danych geolokalizacyjnych oraz identyfikację poprzez skanowanie urządzeń.

Kliknięcie w przycisk poniżej pozwala na wyrażenie zgody na przetwarzanie danych przez nas i naszych partnerów, zgodnie z opisem powyżej. Możesz również uzyskać dostęp do bardziej szczegółowych informacji i zmienić swoje preferencje zanim wyrazisz zgodę lub odmówisz jej wyrażenia. Niektóre rodzaje przetwarzania danych nie wymagają zgody użytkownika, ale masz prawo sprzeciwić się takiemu przetwarzaniu. Preferencje nie będą miały zastosowania do innych witryn posiadających zgodę globalną lub serwisową.