Previous
Next
Previous
Next
Previous
Next

Pieczątka w Kennkarcie decydowała o życiu. W lipcu 1942 rozpoczęła się akcja likwidacyjna dębickiego getta.

Dębiccy Żydzi. Zdjęcie powstało najprawdopodobniej podczas rozbudowy „dzielnicy żydowskiej”(getta),  wznoszenia baraków na łąkach zarekwirowanych parafii. Zdjęcie ze zbiorów Muzeum Regionalnego w Dębicy

Wstrząsający opis likwidacji dębickiego getta, ukazujący ogrom niemieckich zbrodni i tragedii żydowskich mieszkańców Dębicy nawet po latach trudno jest czytać bez emocji. Getto zlokalizowano u zbiegu dzisiejszych ulic: Kościuszki i Głowackiego w Dębicy. Przesiedlono tu kilkanaście tysięcy Żydów z Dębicy i okolicznych miejscowości. W 1990 roku historię zagłady dębickich Żydów została spisana przez Leonię Gertel Nussbaum, Żydówkę ocaloną z Holokaustu przez rodzinę Krzystyniaków z Zasowa. O tej historii pisaliśmy na łamach Ziemi Dębickiej kilka miesięcy temu. Można ją przeczytać TUTAJ  i TUTAJ

Nasz portal prawdopodobnie jako pierwszy w historii szczegółowo opisuje te dramatyczne chwile z przeszłości Dębicy.

21 lipca przypada 77. rocznica likwidacji dębickiego getta.

Dębickie getto zostało utworzone przez Niemców w styczniu 1942 roku w centrum miasta na terenie wyznaczonym przez dzisiejsze ulice: Kolejową, Głowackiego, Kościuszki i Piekarską. Wysiedlono wówczas z tego obszaru chrześcijańskie rodziny i na ich miejsce przesiedlono blisko 2200 Żydów. Ponieważ liczba przesiedlonych Żydów znacznie przekraczała liczbę wysiedlonych

Dębiccy Żydzi u wlotu na ul. Wielopolską, jeszcze przed powstaniem getta. Zdjęcie ze zbiorów Muzeum Regionalnego w Dębicy.

z tego terenu chrześcijan  Niemcy zadecydowali o budowie dodatkowych baraków, żeby pomieścić wszystkich przesiedlonych tu Żydów. Do Dębicy zwożono w kolejnych miesiącach także Żydów z Pilzna, Radomyśla Wielkiego, Ropczyc i Sędziszowa Małopolskiego. Przez cały okres istnienia getta przeszło przez niego ponad 12 tysięcy osób żydowskiego pochodzenia. Latem, tuż przed rozpoczęciem likwidacji, getto zostało otoczone drutem kolczastym, a wyjście poza jego teren wymagało specjalnego pozwolenia.

Likwidacja dębickiego getta rozpoczęła się 21 lipca 1942 roku rozstrzelaniem na tzw. Łysej Górze 8 Żydów. Po nich w tym samym miejscu w kilku kolejnych egzekucjach zamordowano kolejnych kilkudziesięciu Żydów. Końcem lipca 1942 roku grupę blisko 150 Żydów przetransportowano do obozu pracy przymusowej w Rzeszowie. W kolejnych tygodniach do obozu zagłady w Bełżcu wywieziono blisko 800 Żydów. Kolejny etap likwidacji dębickiego getta miał miejsce w połowie grudnia 1942 r. W Dębicy pozostali wówczas jedynie pracownicy parowozowni, natomiast pozostali żydowscy mieszkańcy getta zostali wywiezieni do Bełżca. Ostateczna likwidacja dębickiego getta nastąpiła w kwietniu 1943 roku.

Teren na którym zlokalizowane było getto w Dębicy można zobaczyć na specjalnej mapie na której zostały naniesione miejsca związane z historią dębickich Żydów przed II wojną światową – TUTAJ 

Zbeletryzowana relacja LEONII GERTEL NUSSBAUM

„1942. Niedziela wieczór, otoczona dzielnica. Akcja w Dębicy.

Burza uciszyła się, wiatr zmniejszył swoją gwałtowność i cichymi już kroplami spadł na ziemię. Spoza chmur wyjrzało nawet słońce, ale wstydliwie jeszcze zerkało na lewo i prawo. Coraz bardziej rozjaśniało się, cudna, różnobarwna tęcza zarysowała się na oczyszczonym niebie i biegła wzdłuż, kończyło się hen na widnokręgu, tam gdzie niebo styka się z ziemią. Powietrze pachniało ozonem zrodzonym przez wyładowania elektryczne grzmotów. Drażnił on miło powonienie ludzi, którzy z przyjemnością wciągają je w płuca. Powoli ulice znów zaludniły się ludźmi obojga płci, a dzieci psociły, bosymi nóżkami brodziły w kałużach. Deszcz jeszcze kropił, ale dzieci wiele sobie z tego nie robiły, zanosiły się śmiechem, który jak dzwoneczki drygał w powietrzu i uradowane wystawały główki, by je deszcz zmoczył.

Irena Krzystyniak – Więś i Leonia Nussbaum, Kraków, lata 40-te po wojnie. Zdjęcie z archiwum prywatnego Andrzeja Więś.

W tej chwili gdy inni ludzie sycili swe oczy widokiem przejawów z natury, odrywając się od swych codziennych zajęć, gdy młodzież poddając się zewowi krwi spacerowała, startując wesoło – dzielnica żydowska umarła, skostniała leżała. Choć była to niedziela, nie było słychać ni krzyku rozbawionej zazwyczaj dziecięcej gromadki, ni śmiechu i rozmów młodzieży przedwcześnie dojrzałej. W ten dzień zazwyczaj wielki był ruch w dzielnicy, bo wolny ten dzień od pracy każdy opuszczał duszne i ciasne mieszkania i godzinami całymi spacerował po tej jednej ulicy żydowskiej. To było sławne corso żydowskie. Ale ten niedzielny dzień 21 lipca zupełnie inne miał oblicze. Przez ulice szybko przebiegały jakieś dziwne posępny postacie, a gdy się spotkało dwóch znajomych cicho, trwożliwie do siebie szeptali:
– O Boże! Co to będzie? Wiesz pono jutro akcja.
– Co? – Drugi który widocznie w tej chwili się o tym dowiedział, cały się skurczył, jak gdyby bo jakieś ból chwycił i tylko te dwa słowa mógł powiedzieć: „O moje dzieci!” Inna znów jakąś grupka radziła: ” Słuchaj no, uważasz, że bunkier dostatecznie jest zabezpieczony?”. A drugi wpadł z żałosną swą prośbą : „Mosze, błagam cię, puść mi mi do waszego bunkra żonę i dziecko. Ja pracuję, może mnie zostawią, a zresztą o siebie nie dbam”. A gdzieś indziej znów, jakaś kobieta załamując ręce mówiła do drugiej: „Wiesz co, przyjechał w tej chwili jeden pan z Pilzna i opowiadał, że coś okropnego się tam dzieje. Zabito wszystkich staruszków, a reszta ma przyjechać do Dębicy. To samo dzieje się w Radomyślu. O nasza dola !”. Druga wyjęknęła i łzy ciurkiem polały się jej twarzy.

Drepcze staruszka i za rękę prowadzi małego, jasnowłosego chłopczyka. “Babciu – szepcze malec – dlaczego płaczesz?” „A nic moje złotko”- powiedziała staruszka, pogłaskała wnuczka i drżącymi rękoma otarła fartuchem swoje łzy. Staruszka weszła z chłopczykiem do olbrzymiej sali, która przed wojną służyła za pakownię jaj. Dziś w tej sali wysokiej, o grubych piwnicznych murach mieszkało kilkanaście rodzin żydowskich. Małe pokoiki zaimprowizowane z odwróconych szaf roiły się dosłownie od ludzi, którzy ledwo mogli się umieścić. Obracać swobodnie nie można się było każdy musiał zmieścić się na swoim miejscu.
Babcia oddała wnuczka matce ,bo mały domagał się jedzenia.” Ignasiu – mówiła do niego matka -już dostaniesz jeść. Siedź cicho i baw się z Malusią”. Malusia to była jego siostrzyczka.
” Nie chcę się mamuś bawić – powiedział rezolutnie Ignaś – bo babcia płacze”. Nie pleć głupstw mój synku. Babcia nie płacze tylko jej oczy są chore i dlatego się łzawią”. Matka pochyliła głowę i zaczęła głośno łyżką mieszać kaszkę, którą gotowała dla Ignasia, jej oczy nabrzmiały łzami. Mały Ignaś uspokojony zaczął się bawić z siostrzyczką. Babcia tymczasem wyszła przed dom i usiadła na długiej, drewnianej ławce. Obok kilka innych staruszek. Deszcz już zupełnie przestał padać. Słońce radośnie zaczęło przegrzewać.
Lilka idąc do dawnej pakowni jaj, by pożegnać się ze swoją przyjaciółką Mirą, która tam mieszkała, mimo woli zatrzymała się, patrząc na te staruszki siedzące na ławie. Wszystkie zgarbione, białe pomarszczone w głębokie bruzdy woskowe twarzy zapadły wyblakłe oczy i sine usta. Lilka miała zawsze uszanowanie dla siwych włosów, odczuwała dla starszych pewną niemal tkliwość jak dla dzieci, połączoną jednak z litością dla ich starszej niezdarności. Teraz patrząc na nie uczyła skurcz mięśnia sercowego i pomyślała z bólem: „Czy one wiedzą, że jutro czeka je śmierci nienaturalna, śmierć z ręki morderców, którzy nie chcą dać im dożyć te kilka ubogich lat którymi Bóg je obdarzyć może”.

A może wiedziały te staruszki co je czeka? Lilka spotkała Mirę zajętą gotowaniem obiadu.Mimo braku cierpliwości, mimo całego roztargnienia każdy musiał wypełniać te codzienne czynności bez których tak trudno się obejść. Głód domagał się jedzenia, a któż zdoła mu się oprzeć? Mira podniosła głowę i spojrzała na wchodzącą koleżankę. Uśmiechnęła się do niej blado swym uśmiechem dobrotliwym który,czynił ją tak sympatyczną.
„Serwus Miro”. Lilka zbliżyła się do miej.”Słyszałaś coś nowego?” – zapytała ją Mira niespokojnie. „Tamta pogłoska nadal krąży, jutro na pewno odbędzie się akcja. Wychodzę teraz z dzielnicy z bratem i dlatego przyszłam się z tobą pożegnać. Boję się by mnie nie wysiedlono, bo przecież dopiero od niedawna pracuję. Oprócz tego firma niezbyt ważna. A ty Miro?” „Ja pozostaję. Nie mam się gdzie ukryć, a po drugie tatuś jest rzemieślnikiem i mnie również w ostatniej chwili zarejestrował w Cechu. Wszyscy wiedzą, że rzemieślnicy mają szansę pozostania. Bądź zdrowa Miro”. Lilka objęła w siostrzanym uścisku jej głowę. Pocałowały się serdecznie łzy mając w oczach. „Obyśmy się jeszcze widziały Miro”.
Lilka odeszła z ciężkim sercem, pełna jakichś złych przeczuć. Żegnał ją i odprowadzał dobry łagodny wzrok przyjaciółki. Na polu już na nią czekał brat.” Prędko, chodźmy Lilko. Podobno Fuhrar (nazwisko zastępcy starosty) chodzi po dzielnicy i mówią, że Radomyśl i Pilzno są już w drodze do Dębicy. Zdenerwowani przyśpieszyli kroku. Jeszcze kilkanaście kroków zrobili, a już mieli bramę dzielnicy za sobą. Odetchnęli swobodniej choć trochę niewyraźnie szło się przez ulicę. Każdy przechodzień patrzył natarczywie w twarz, czyżby wiedzieli, ze oni idą się ukryć ?
„E, to niemożliwe” – mówił brat do Lilki – by całe miasto wiedziało, że jutro odbędzie się akcja. Jesteśmy tylko przewrażliwieni i dlatego nam się zdaje, że każdy na nas patrzy. Na wszelki wypadek przykryj żakietem opaskę by nie była widoczna, to samo ja zrobię”.
Wkrótce znaleźli się przed Wojskowym Domem. Był to Soldatenheim, dom żołnierza niemieckiego. Tylnymi drogami weszli na podwórze. Cicho bezszelestnie posuwali się. Lonek, brat Lilki pracował tu, a znając każdy zakątek wyszukał dla swojej rodziny bezpieczne schronienie. Niebawem zniknęli w niskich podmurowaniach, które przypominały piwnicę z tą różnicą, że były niskie o wysokości zaledwie pół metra. Tam wewnątrz znajdowała się reszta rodzeństwa: brat i dwie siostry. Położyli się na ziemi cisi i drżący oddali się opiekę bożą. Czyż to nie odwaga ukryć się w samej paszczy lwa ? Nie gdzie indziej, ale właśnie tam gdzie oprawcy będą bawić się i upijać po skończonej egzekucji w dzielnicy. Ale o tym, że oni tu są nikt nie wiedział, a wiedziały tylko te ciemne piwniczne mury i ta czarna wilgotna ziemia na której leżeli. Pięć osób leżało w panicznym strachu, 5 serc biło szybko i nie równo, a prośba ich łączyła się w jedną, olbrzymią, gorącą : „O Boże pozwól, by oczy nasze znów ujrzały światło i by nogi znów stąpać mogły po ziemi”.
Ściemniło się coraz bardziej, mrok obejmował dzielnicę, nadchodził wieczór. Parny, gorący wieczór letni przesycony parą wodną. Niebo ciemne bez gwiazd. Niebo pochmurne ze zwisającymi chmurami. Wiatr podnosi się i rwał odzież, włosy, skakał po domach i piekielne wydawał głosy.
Taki to był wieczór, gdy wozy wiozące ludzi z Radomyśla i Pilzna nadjechały do dzielnicy. Upiorne postaci ludzkie o rozwichrzony włosach, rozpiętych zgniecionych ubraniach, szlochające postacie ludzkie którym parę godzin temu zabito mężów, ojców, matki, braci. Umieszczono ich na polanie, tam mieli nocować by na drugi dzień poddać się drugiej egzekucji. Tym razem z dębickimi ludźmi razem. Łąka zapełniła się dębickimi ludźmi, którzy zdenerwowani nie byli w stanie udać się do domu. Przerażenie i niepokój pognał ich to do tych rozbitków z Radomyśla i Pilzna by od nich usłyszeć o prawdzie ich nieszczęść i razem biadąjąc nad nowym nadchodzącym nieszczęściem.
I Benek szedł z bijącym sercem, bo wiedział, że wśród tych nieszczęśników spotka swoją ukochaną, drogą Helenę. Schodził by jak najprędzej ją ujrzeć, biegł raczej, niż chodził by jak najprędzej ja ujrzeć. Przebiegał między różnymi grupami ludzi, wpatrywał się w twarze i sylwetki z natężeniem, bo mrok zapadający wszystko zacierał. A wtem ujrzał ją … stała z braciszkiem do którego coś mówiła. Z nagłego uczucia Benek zatrzymał, się nie był zdolny uczynić dwóch kroków na przód. Czuł jak mu gwałtownie serce biło, jak by mu chciało piersią wyskoczyć. O kilka kroków był zaledwie od niej oddalony. Pożerał ją oczyma, widział jej długie warkocze, które nie upięte spadały na jej ramiona.
„Czemuż stoisz jak głupiec, czemuż nie dobiegniesz do niej by całować słodką jej twarz – głos szeptał w nim.
Ona widocznie czuła na sobie czyjś wzrok, bo odwróciła się niespokojnie i wtem ujrzała jego: „Benku ! Heluś ukochana !” Benek był już przy niej. W gorącym uścisku objął ją, całował po twarzy. Twarz Heleny zwilgotniała od łez, które wpłynęły wolno z jej oczu.
” Heluś kochana nie płacz !
„Nie mogę się powstrzymać, coś mnie po prostu dławi”. Ochłonęli z pierwszego wrażenia i spokojnie już zaczęli rozmawiać.
„Ja Heluś inaczej wyobrażałam sobie nasze spotkanie w innych warunkach i innymi nastroju. Cóż jednak moja droga możemy na to poradzić, że los nas nie chce oszczędzać i obchodzi się z nami jak macocha. „Okropne to wszystko Benku mój. Boję się jutrzejszego dnia”. Zadrżała i bliżej przylgnęła do niego jak gdyby u niego szukając obrony. A on delikatnie przycisnął ją do siebie i uspokajał ją. „Nie bój się Heluś, ja będę przy tobie. Może nas zostawią, młodych potrzebują do pracy”.
„Co z tego, że mnie zostawią, jeżeli rodziców, mojego małego braciszka wywiozą”. „Nie myśl tak źle Heluś, jesteś przecież odważną dziewczyną, a odważne niczego się nie boją”.
Udawał, że jest spokojny,ale w gruncie rzeczy był załamany i drżał o swoich najbliższych, bo wiedział dobrze, że nadchodzi sądny dzień.
Choć w tej sekundzie bliskość ukochanej dziewczyny znieczuliła jego obawy i sam chciał sobie wmawiać, że jest mu teraz dobrze, czyż nie jest mu dobrze mając obok siebie tę o której marzył w snach na jawie, do widoku której tęsknił tak bardzo, tak silnie. W chwilach nagłego opamiętania wracał cały niepokój. „Głupcze ! Jutro mogą cię na zawsze zabrać lub ty sam zostaniesz od niej oderwany tam skąd nie ma drogi odwrotu”.
„Benku mój – wyrwał go jej melodyjny głos z odrętwienia chwilowego. I znów zapomniał Benek o smutnej rzeczywistości, bo przecież obok niego stało jego marzenie, jego słodkie ukochanie, a wszystko inne było snem przykrym. Nie słuchał już jej słów i sam jasno nie zdawał sobie sprawy co do niej mówił. Helena widząc, że Benek nie słuchaj jej przestała mówić. Stali tak obok siebie milczący, przytuleni. Mijały sekundy, minuty błogiego zapomnienia.
Unosiło się nad nimi w tej chwili odwieczne prawo miłości, które będąc wytworem romantycznych pierwiastków drzemiących w każdym człowieku prawie lubi tak często zaprzeczać rzeczywistości, bujać w tych sferach świata do których nie ma dostępu szarość i codzienność. Braciszek Heleny zapomniany przez tych dwojga młodych, z początku z zaciekawieniem patrzył na tego obcego pana i już w główce sobie układał co też opowie matce, ale wkrótce znudzony tym wykrzywił twarz w podkówkę i bliski płaczu zaczął wołać. „Heluś, ja chcę iść do mamusi”. I ten dziecięcy jego głosik obudził ich z błogiego letargu dusz. Przytomniej rozwarły się ich spojrzenia. Prysnął czar ich marzeń jak bańka mydlana. Znajdowali się na łące straceńców, gdzie setki ludzi zrozpaczonych, do ostatniej granic zdrętwiałych rwało się do życia i opłakiwało straconych swych bliskich. I rozumieli – tamto to był sen za piękny by miał być prawdą, a ta łąka z tymi spazmatycznie szlochającymi ludźmi, ta łąka z ludźmi wołającymi o pomoc do Boga to jest nagą, bezwzględną prawdą. I do tej łąki oni należeli. Los tej łąki był ich losem.
Bo byli Żydami, bezbronnymi z którymi można robić co się komu żywnie podoba. Bo byli Żydami, których można sponiewierać, deptać i brutalnie zabijać!.
„Benku”. „Co Heluś?”. „Jutro akcja, ach Boże”. „Bądź silną i mocną Helenko, wszak naszym pozdrowieniem jest Chazak wemac ! Nie jeden raz naród nasz przechodził różne tragedie, w końcu zwycięsko wychodził.A może i dzisiaj to samo będzie”. „Benku mój drogi!Nie boję się pracy, ni obozu, ale chcę żyć !’
I nie tylko ona chciała żyć. Żyć chcieli wszyscy, a nawet ci staruszkowie co młodość mieli za sobą i oni chcieli się patrzeć na wschodzące słońce, a jeśli umrzeć to śmiercią naturalną, śmiercią z ręki najwyższego. Szma Izrael – wołali Żydzi. Godzimy się na najgorsze warunki bytowania, ale pozwólcie nam żyć! Ale ich nikt nie pytał o radę, ich los był przypieczętowany.
Zaczął padać gwałtowny, ulewny deszcz. Ludzie na łące pozostali na miejscu. Dokąd mieli iść, nie mieli przecież mieszkań. Padał na nich deszcz, moczył ubrania, zmywał z ich twarzy te słone łzy bolesne i piekące. Niebo płakało zdawać się mogło wraz z nimi. Burza panowała w naturze i burza panowała ich sercach. Mieli przed sobą bezsenną noc. Noc strasznych koszmarów i widziadeł .
Ranny brzask zastał dzielnicę już otoczoną przez żołnierzy niemieckich. Dzielnica zamarła ze strachu, wcale tej nocy nie spała. Nikt nie zmrużył oka, nikt nie pomyślał o jedzeniu, a nawet i dzieci widząc zrozpaczonych rodziców domyślały się, że coś grozi i trwożliwie tuliły się do starszych.
Niebawem rozeszła się wieść, że Gestapo rzeszowskie, wraz z szefem dębickim(nazwisko jego Gabel lub Gabrel) znajdują się już w dzielnicy. I to było prawdą. Było ich sześciu.
Rozglądali się wkoło wzrokiem szakali, czekających na żer, a później rozsiedli się przy zielonym stoliku do urzędowania. Wyglądali pozornie niewinnie, ot jak Niemcy. Ale wytrawny psycholog patrząc im w oczy, nawet w chwili tej gdy jeszcze byli trzeźwi i nieroznamiętnieni zaraz by orzekł, że to są oczy zbrodniarzy, oczy które mówią aż za wymownie o ich duszach wyzutych z wszystkich ludzkich cech.
Rozsiedli się i zaczęli popijać wódkę, ma się rozumieć wyborową, na sucho przejść do tak wyborowej imprezy jakże można. Zabawiali się między sobą rozmową elegancką, no jak prawdziwi „dżentelmeni” tylko, że zdradzały ich te rewolwery leżące na stoliku. Tych sześciu zbrodniarzy panami było życia i śmierci tej oto dzielnicy tarzającej się w kompulsyjnych boleściach. Tych 6 zwyrodnialców bawiło się ludźmi jak kot z myszką przed zadaniem śmierci ostatecznej. Nastrój ludzi był w odwrotnym stosunku do ich nastroju. Im ci stawali się weselsi, rozochoceni wódką i miło zapowiadającą się gratką, tym bardziej ludzie truchleli.

A w czynnościach ich pomagali im nie kto inny, ale policjanci żydowscy. To był ich system. Zaczęła się egzekucja. Policja żydowska zabrała od ludzi kenkarty i stosami ułożyła na ich zielonym stoliku. Rozpoczęło się pieczętowanie kart. Brak pieczątki oznaczał wysiedlenie, jak oni to pięknie nazywali jazdą do Bełżca. Obojętną ręką gestapowiec przerzucał karty,tu dawał pieczątkę tu odrzucał kartę nieopieczętowana na bok. Losy ludzi wahał się w jego ręku. Czyje szczęście było tego kenkarta została ozdobiona okrągłą pieczątką. Ci szubrawcy mieli pozostawić pewien procent ludzi, a kim będą ci ludzie to ich mało obchodziło. W międzyczasie naładowano na auta wszystkich staruszków płci męskiej i żeńskiej, a nawet kilkunastu młodych włączono do nich, bo się im nie spodobali i kilka takich aut gęsto zapchanych pojechało na Łysą Górę. Łysą Górą nazywano zalesienie wyżyny. Tam na wzgórzu stracono ich. Ustawiono ich świadomych śmierci i wystrzałem z karabinu maszynowego położono kres ich życiu.”Szmach Izrael” to jedno jeszcze wyrwało się z tych starszych, posiniałych i wnet ciało za ciałem padało na ziemię. Jedni od razu martwi, drudzy ciężko ranni, ale jeszcze żywi,a byli między nimi lekko ranni.
Rozległy się ich jęki i nawoływania, jęki okropne, przeraźliwe. Ale one nawet nie potrafiły zmiękczyć tych serc z kamienia, żadne uczucie litości nie odmalowało się na ich twarzach morderczych. Wionęło od nich wódką, a oczy nabiegłe krwią wrzucały straszne blaski. Polała się ziemia krwią starczą, nasiąkła krwią żydowskich staruszków, którzy w okropny, bestialski sposób schodzili z tego padołu płaczu.
Wykopano doły i tam wrzucono umarłych i żywych jeszcze i utworzono jeden masowy grób. Zafalowała ziemia od tych w konwulsjach drgających ciał. Drżała i poruszała się i długo jeszcze nie mogła się uspokoić. Odjechali mordercy, zadowoleni mordercy występkiem i nawet okien już nie rzucili na to miejsce gdzie tak marnie zginęli starcy.
O zbrodniarze ! Choć ziemia pochłonęła zwłoki, choć na pozór nic nie widać na wzgórzu wiedzcie, że zbrodnia wyjdzie na jaw. Świat ją osądzi, a was słuszna zapłata za nią nie minie. O naiwni! Czy sądzicie, że nikt nie widział tej zbrodni? Świadkami były te świerki rosnące tu wokół i one zaszumiały żałośnie od widoku tego strasznego. A wicher porwał te jęki, krzyki zabijanych hen w górę, ku niebiosom. Został na wzgórzu ogromny masowy grób. Jeden z wielu innych rozsianych po innych miejscowościach. I będzie on skargą straszną po wsze wieki .
Inne katusze przechodzili ci pozostali w dzielnicy. Żywi jeszcze. Rozdano kenkarty. Nerwowo chwytały je ręce ludzkie.
” Jest pieczątka” z ulgą ktoś powiedział i promyk nadziei zajaśniał, ale tylko na chwilę,bo znów wróciła boleść.
” Cóż, że ja mam pieczątkę, gdy brat mój i siostra nie mają” i tym podobne sceny ciągle powtarzały się. Rzadko się zdarzało aby cała rodzina dostała pieczątkę. Na ogół rodziny zostały rozdzielone. Ci bez pieczątek stali bladzi, zrezygnowani. Ich czekało wysiedlenie. Wysiedlenie w nieznane. Gestapowcy z rewolwerami w rękach chodzili między ludźmi. Padł ich rozkaz: „Wszyscy bez pieczątek na łąkę!”Zapełniła się łąka kobietami i mężczyznami i dziećmi. I to jeden gestapowiec zrobił sobie małą zabawkę: Kto dociśnie się do jego stolika dostanie pieczątkę. Zaczęli się ludzie pchać, jeden przez drugiego. Każdy walczył jak gdyby o swe życie. Rozlegały się krzyki duszonych, traktowanych, bo bezprzytomni ludzie parli naprzód. Z góry patrzył się na nich otyły gestapowiec. W sadystycznym uśmiechu drygały jego kąciki ust, oczy zaczerwienione świeciły się zbójecko. Przy stoliku stanęły dwie młode dziewczynki.- „Mir bitte” wyciągnęły z trudnością ręce z kartami duszone z tyłu i boku przez prący tłum ludzki.
„Was ?” ostro krzyknął gestapowiec i wzrok jego świdrował je. Niespodziewanie podniosła się jego ręka z rewolwerem. Padły dwa strzały oddane do tych młodych dziewcząt. Strzały były cele, bo nawet nie zdołały dziewczęta jęknąć, a już leżały zbryzgane ich ciała krwią martwe na ziemi. Tłum cofnął się z przerażeniem. Na ziemi leżały piękne dziewczęta. Ich młode twarze skostniały w ostatnim, śmiertelnym drgnieniu. Na skroni widniał pas zakrzepłej krwi. Czemu to uczynił ten zbrodniarz? Czy rozgniewała gniewała go piękność tych młodych dziewcząt czy nasycić chciał zwyrodniały instynkty widokiem śmierci tych młodych i w ładnych dziewcząt? Twarz gestapowca nic nie mówiła, jak nigdy nic krzyknął:”Weiter Stampile”. I znów ludzie zaczęli się pchać do stolika, ale tym razem wolniej, z trwogą, ze smutkiem omijając te dwie postacie dziewczęce uśnięte snem wieczystym. Padło niebawem opodal nowe ciało – młodego rosłego mężczyzny. Nosił czapkę policjanta żydowskiego. I to ciało zastygło w śmiertelnym skurczu. Chciał ratować siostrę i dlatego sam dostał kulą w łeb.Pieczątkę dla żony prosił wskazując na siostrę. Biedny! Nie przeczuwał, że kłamstwem tym zadaje sobie śmierć.” To nie jest żona ” – krzyknął gestapowiec i już kula z rewolweru wgłębiła się w skroni policjanta. Krótki okrzyk przerażenia. Krew buchła … i ciało bezwładnie wyciągnęło się. Skąd gestapowiec mógł wiedzieć, że to nie jest jego żona? Zdradziło ich może podobieństwo twarzy. Chciał biedny ratować siostrę, którą tak bardzo kochał. Tym bardziej, że byli sierotami. A teraz już zimny leży opodal tych ciał dziewczęcych. Jemu już nic nie grozi, on już jest spokojny i nigdy nie zatroszczy się o swoją siostrę. Jej jest gorzej. Jak okropnie cierpi przeżywając śmierć ukochanego brata, który dla niej poniósł śmierć. A sama? Kto wie co się z nią stanie, jedzie przecież transportem.
Już nie rozdawano pieczątek. Setki ludzi bez pieczątek, pod eskortą żołnierzy udało się na dworzec. Tam załadowano ich do stojących wagonów o zakratowanych oknach. Wśród tłumu wpychanego jak stado bydła do wagonu widać było aptekarza W. Twarz jego zazwyczaj czerwona była biała jak płótno, powieki jego drgały nerwowo, a inżynier L. o dziwnie zmienionej twarzy, bez kapelusza z trudnością dopchał się do niego i zdeterminowanym głosem powiedział mu do ucha: „Panie Kolego, koniec z nami, co?” westchnął ciężko. „Jedno przynajmniej mnie cieszy, dzieci moje są za granicą”. Transportem jechał ojciec Gidjego i ojciec Benka. Weszli razem do wagonu.
„Lepiej już mojej żonie, że już nie żyje” i ciężko odetchnął. Wchodzili do wagonów mężczyźni kobiety i dzieci różnego wieku. Dzieci płakały, kobiety lamentowały, a mężczyźni bladzi, zdenerwowani szli ze spuszczonymi głowami. Zamknęły się za nimi wrota wolności, minimalnej wprawdzie – wrota życia. Zagwizdała lokomotywa, pociąg ruszył uwożąc ze sobą straceńców. Ktoś potrafi zrozumieć tragedię tam wewnątrz siedzących nieszczęśliwców ?! Któż zrozumie mękę i katusze ich serc i dusz zrozpaczonych do ostatnich granic? Któż zrozumie tych rwących się do życia do życia, a walczących w próżni z widziadłami?!. Ten tylko zrozumie kto sam to przeżywał i przecierpiał! Dla tych z wagonu nie ma już drogi odwrotu, dla nich nie ma ratunku. Za nimi bowiem zamknęły się drzwi żelazne, pędzi lokomotywa dyszy i żar bije z rozgrzanego jej cielska. Lecą iskry, para bucha. Bezduszna lokomotywa biegnie unosi ze sobą coraz szybciej tych ludzi ku zagładzie, ku śmierci… A wewnątrz niej ludzie się męczą szamocą i jęczą.

Od takich jęków bieleje włos i serce powoli odumiera. Transport odjechał. Pozostały w dzielnicy rozbitki. Gestapowcy dalej robili krwawy porządek. Wydano nowy rozkaz: wszyscy z pieczątkami mają przenieść się do baraków. Rozkaz ten pociągnął za sobą nowe, liczne ofiary. Wyszli ludzie ukryci w bunkrach, każdy bowiem sądził, że teraz nastąpi ogólne wysiedlenie. Nie chcąc być żywcem pogrzebanym w kryjówkach. Niespodziewanie dla wszystkich zaczęto kontrolować pieczątki. „Pieczątki,pieczątki”-krzyczał gestapowiec, a ten który nie posiadał pieczątki wnet padł martwy na ziemię. Droga do baraków po prostu usiana była martwymi ciałami. Leżeli młodzi i starzy mężczyźni uśpieni snem wiecznym, leżały kobiety z rozwianymi włosami o twarzach zastygłych w grymasie trwogi przedśmiertnej. Leżały dzieci o twarzyczkach spokojnych niemal jakby uśpione były na swoich łóżeczkach. W jednym miejscu leżało 11 trupów obok siebie. To była robota, robota samego szefa Gestapo dębickiego. Z dwoma rewolwerami w ręku chodził między zabitym i przeglądając czy ktoś może jeszcze żyje.”Jeden, dwa, trzy, osiem, jedenaście’ – liczył.
„Nikt już z nich nie ucieknie” – zwrócił się do gestapowca rzeszowskiego. „Nie ma potrzeby liczyć co?”. I ubawiony tym żartem zaczął się śmiać. Drugi mu wtórował. Wszyscy niebawem znaleźli się w baraku. Na ulicy nie widać już było żywej duszy tylko Ordnungsdienst zbierał trupy nawozy i wywoził na cmentarz. Akcja krwawa dobiegła końca. Na finał zażądano jeszcze w baraku wydania pieniędzy i złota. Gestapowiec wchodził między ludźmi i zbierał kosztowności. W tej chwili podobny był do grajka ulicznego, który po skończonym dziele zbierał zapłatę. Każdy oddawał mu wszystko co miał przy sobie i co było równocześnie jego całym majątkiem. To przejście do baraku było specjalnie urządzone, bo gestapowcy wiedzieli, że ludzie pewni wysiedlenia wszystko ze sobą zabiorą. Był to wspaniały trik gestapowców, którzy chcieli się obłowić na ostatek. Czyż hulaszcze ich życie nie wymagało dużo pieniędzy? Ci kokainiści i morfiniści bez wątpienia – nimi byli, któż inny jak nie wykolejeniec potrafiłby z taką zimną krwią wypełnić te zbrodnie, wydane rozkazy ich wodza i całej jego kliki.
Zadowoleni wypełnili kieszenie pieniędzmi i kosztownościami. Wyszli wreszcie gestapowcy z dzielnicy, odjechali SS -mani do Pustkowa. W liczbach przedstawiało się to tak: z 20 000 ludzi zebranych z całego okręgu dębickiego zostało zaledwie 1500 ludzi. 1500 rozbitków zostało. Były to rozbite rodziny, osierocone dzieci, owdowiałe kobiety. Rzadko się zdarzało by jakaś rodzina pozostała nienaruszona, cała. Tu ojciec, tam matka, siostra, rozmiar zbrodni był przerażająco duży. Zbrodnia ta straszna, popełniona na niewinnych ludziach wołała o pomstę do nieba.
Nieszczęśliwy narodzie żydowski za cóż ty tak cierpisz??! Czy rzeczywiście uczyniłeś tyle zła innym narodom, że cię tak nienawidzą? Czy nie starałeś się wydać z siebie co miałeś najlepszego?!
Czyż synowie twoi nie padali w imię wolności i braterstwa?! Choć giną tysiącami twoi synowie i córki, tak niewinne bezbronne, choć wróg rządny twej krwi syci swe serce mściwe, myli się jednak ten wróg jeżeli sądzi, że cię zdoła do korzeni wytrzebić. Pozostaną zawsze jeszcze resztki, które gdy zajaśnieje jutrzenka swobody i wolności staną się znów wolnymi ludźmi kroczącymi ku jasnemu życiu. I czynny udział biorącym i w tworzeniu nowego sprawiedliwego świata. Dobro musi zwyciężyć zło, a sprawiedliwość zapanować nad niesprawiedliwością. O kaci ! Nadejdzie dla was dzień zapłaty, a wasze zbrodnicze czyny sądzić będzie ten sprawiedliwy świat”.

Wersja elektroniczna historii spisanej przez Leonię Gertel Nussbaum opracowana na podstawie maszynopisu przez redakcję portalu ziemiadebicka.pl
Kopia maszynopisu udostępniona do publikacji redakcji portalu ziemiadebicka.pl przez Żydowski Instytut Historyczny. Dokument przechowywany jest w Żydowskim Instytucie Historycznym im. Emanuela Ringelbluma w Warszawie.

Składamy serdecznie podziękowania za udostępnienie zdjęć do artykułu Panom: Tomaszowi Czapli, Arturowi Getlerowi oraz Jackowi Dymitrowskiemu z Muzeum Regionalnego w Dębicy.

Podziel się z innymi

Shares

Więcej informacji...

My i nasi partnerzy uzyskujemy dostęp i przechowujemy informacje na urządzeniu oraz przetwarzamy dane osobowe, takie jak unikalne identyfikatory i standardowe informacje wysyłane przez urządzenie czy dane przeglądania w celu wyboru oraz tworzenia profilu spersonalizowanych treści i reklam, pomiaru wydajności treści i reklam, a także rozwijania i ulepszania produktów. Za zgodą użytkownika my i nasi partnerzy możemy korzystać z precyzyjnych danych geolokalizacyjnych oraz identyfikację poprzez skanowanie urządzeń.

Kliknięcie w przycisk poniżej pozwala na wyrażenie zgody na przetwarzanie danych przez nas i naszych partnerów, zgodnie z opisem powyżej. Możesz również uzyskać dostęp do bardziej szczegółowych informacji i zmienić swoje preferencje zanim wyrazisz zgodę lub odmówisz jej wyrażenia. Niektóre rodzaje przetwarzania danych nie wymagają zgody użytkownika, ale masz prawo sprzeciwić się takiemu przetwarzaniu. Preferencje nie będą miały zastosowania do innych witryn posiadających zgodę globalną lub serwisową.