Z naszego krajobrazu ubywa już takich domów. Drewnianych z solidnych niegdyś sosnowych bali, dziś zmurszałych od ciężaru przeżytych lat i coraz częściej popadających w niełaskę dzisiejszych pokoleń. Czasem z umierającym domem umierają na naszych oczach ci, którzy kilkadziesiąt lat temu byli jego budowniczymi. W czasach internetu, elektroniki i wojny w Iraku, starzy zniedołężniali i wciąż pamiętający lata swojej młodości wegetują. Prawie wyrzuceni poza nawias społeczeństwa, które zdaje się czekać na ich odejście. Ale oni nie chcą umierać.
Dom pani Anny jest łatwo odnaleźć. Waląca się chałupka pokryta cementową dachówką stoi tuż obok drogi prowadzącej do kościoła i szkoły. Z asfaltówki można dostać się na podwórko przez prowizoryczny mostek zrobiony z dwóch betonowych kręgów pod którymi przebiega przydrożny rów. Teraz na wiosnę, jak i podczas deszczów, pełen płynącej wody. Podmokłe jest również podwórko na którym stoi chałupka. Od strony wejścia dom jest mocno przechylony. Belki z tej strony są już zmurszałe i przegniłe, pewnie od tej wilgoci. Dom powoli chyli się ku ziemi. Kilkadziesiąt lat temu, przed wojną mało kogo było stać na betonowe fundamenty. Często stawiano je na płaskich kamieniach ułożonych na rogach budynku.
Malutkie okienko z brudnymi szybami jest już tuż nad ziemią. Też przekrzywione, ale jakoś inaczej bo chylące się ściany przemodelowały go według własnych prawideł. Przed wejściem z prawej strony leży kupka popiołu z węgla. Taki popiół łatwo rozpoznać, różni się od tego z drewna. Mieszkająca tu staruszka nie ma siły wynosić go dalej.
Drzwi wejściowe prowadzą do sieni. Brudnej, zagraconej z prześwitującymi słonecznym światłem ścianami. Mech, kiedyś utkany między belkami, w kilku miejscach wypadł, i przez szpary w belkach wesoło wpadają wiosenne promienie. Na ścianach wiszą jakieś dawno nie używane narzędzia gospodarskie, obok drabina prowadząca na strych. Wszystko brudne, zakurzone.
Przez koślawe drzwi z archaicznym zamkiem, w którym tkwi prawie zabytkowy klucz, wchodzimy do środka. Pierwszą rzeczą która uderza po wejściu do izby, która jednocześnie pełni rolę kuchni, jest zapach dymu. Dymu i przesiąkniętej moczem odzieży. Chociaż w domu piec jest wygaszony – dzień jest słoneczny i pogodny, w domu czuć dym. Pochylony sufit i ściany pełne są pajęczyn na których osiadła sadza. Pełne sadzy są również zmarszczki na twarzy pani Anny. Podobnie jak jej ręce, odzież i brudna chustka na głowie. I łóżko na którym śpi staruszka. Z rzuconą na wierzch szmatą, która nie wiadomo czym była w przeszłości, a która obecnie pełni rolę koca? Kołdry? Pierzyny?
Łóżko akurat stoi w tym kącie który jest najbardziej pochylony. Od pierwotnego poziomu w tym miejscu dom osiadł jakieś 40 cm, i to widać również w środku. Podłoga z desek, przykryta brudnymi szmatami i niemiłosiernie zaśmiecona, wygięta jest jak łuk tęczy, który opada w kierunku mokrego podwórka. Podobnie przechylają się belki podtrzymujące sufit, o które łatwo zaczepić głową. Znać na nich ślady wody, z pewnością kilkudziesięcioletnia, cementowa dachówka już dawno nie jest wodoszczelna. A może po prostu popękała.
Pani Anna siedzi obok żelaznej kuchenki. Wokoło leżą szczapy drewno, w węglarce kilka łopatek węgla.
Mówi, że urodziła się w 1909 roku. Miała trzech braci i trzy siostry. Wszyscy nie żyją. Ona mimo swoich lat, na przekór tej nędzy wciąż trzyma się życia, chociaż gorzkie ono jak piołun.
-Najsmutniejsze są święta – w zamyśleniu dobiera słowa pani Anna. Sama tu siedzę jak palec, czasem ktoś zajrzy złoży życzenia.
Ze staruszką ciężko się porozumieć. Ma mocno przytępiony słuch, trzeba niemal krzyczeć aby usłyszała pytanie. Skarży się, że bolą ją nogi. Obute w szmaciane pantofle w szarym kolorze i w takiej samej barwie brudne pończochy pobrudzone są wszechobecną sadzą. Podobnie jak ona sama. Sadza jest na jej rękach, twarzy. Zdezelowany piec kopci, kiedy w nim się zapali. Dym snuje się po pomieszczeniu i jego ślady jak pieczęć są odbite na staruszce, ścianach, sprzętach. To chyba komin. Być może od lat nie czyszczony, dziś pełni bardziej symboliczną rolę niż tą do jakiej jest przeznaczony. Pani Anna na tym piecu w osmalonych garnkach gotuje dla siebie. Dziś podgrzała sobie mleko, które ktoś jej przyniósł.
-Nie chodzę głodna –odpowiada zapytana czy ma co jeść. Mam chleb, mleko. Mi dużo nie trzeba.
Staruszka nie wygląda na zagłodzoną. Na brudnym stole leży bielutka torba cukru. Obok brudne czarnym tłuszczem kubki. Podobnie osmalony garnek, jakiego dziś już się nie spotyka, stoi na blasze. Żelazny piecyk połączony jest ze ścianą jakąś blaszaną rurą z prowizoryczną zasuwą. Pewnie ma ona za zadanie, kiedy jest już w domu napalone, zamykać przewód kominowy, aby nie uciekało ciepło. Ale gołym okiem widać, że owo ciepło ma setki innych dróg do ucieczki. Przekrzywione drzwi do sieni uszczelnione przybitą tekturą, nie mniej koślawe okna. I przegnite belki z zewnątrz obłożone czymś bliżej nieokreślonym, co pewnie ma za zadanie izolować ściany.
Dziś dzień jest słoneczny i ciepły. W domu jest ciepło. Ostatnia zima miała kilka tygodni z temperaturami poniżej 20 stopni. Jak było tu wówczas?
Pani Anna nie chce mówić o tym. Zapytana czy wie jaki dziś dzień i rok nie potrafi odpowiedzieć, chociaż na ścianie wisi aktualny gazetowy kalendarz. Ostatnio w Dębicy była, kiedy „targ był koło koszar i ten ciasny tunel pod torami”. Bolały ją wówczas oczy, więc wybrała się do lekarza. Ale dziś chyba pobłądziłaby w mieście. Zresztą chodzi z coraz większym trudem. Po domu łapiąc się sprzętów i podpierając kijem. Na podwórko wychodzi podpierając się dwoma, a i tak ma kłopoty z utrzymaniem równowagi.
Nogi mnie bolą – mówi jakby się usprawiedliwiała.
Na ścianach pełnych sadzy i pajęczyn wiszą obrazy. Tak samo zakurzone i tłuste od brudnej sadzy. Matka Boska, chyba Pan Jezus i portret młodej kobiety. To chyba pani Anna za dawnych czasów.
Kiedy żegnamy się z nią i opuszczamy brudną, tonącą w półmroku izbę staruszka łapiąc się drzwi wychodzi za nami. Stojąc w mocnym wiosennym słońcu nie ma odwagi wyjść na podwórko, gdzieś chyba zapodziały się kije którymi się podpierała. Patrząc na nią jak stoi w krzywych drzwiach kłaniającej się ziemi chałupki, ciśnie się na usta pytanie: czy tak muszą umierać stare domy? I ich właściciele, którzy mimo lat tak uparcie trzymają się życia.
Krzysztof Czuchra/Ziemia Dębicka
Marzec 2003
P.S. Po naszym artykule Pani Anna szybko została przeniesiona do Domu Pomocy Społecznej. Zmarła tam po kilku tygodniach.