Dla wielu pokoleń dzieciaków z ówczesnego osiedla Głowackiego to była kraina przygód i wypraw w nieznane. Wracając ze szkoły nr 3 do domu, trzeba było przez nią przejść i mało kto oparł się jej urokowi. Latem puszczało się nią puszki po konserwach a zimą rozbijało lód. Dziś ujęta w betonowe koryto jest tylko cieniem dawnej, dzikiej rzeczki.
Jakieś 30-40 lat temu ta część Dębicy wyglądała zupełnie inaczej. Nie było osiedla Fredry, a na tym miejscu uprawiane było zboże i pasły się krowy. Droga do „trójki” dzieciaków z osiedla Głowackiego, które potem przemianowano na Chłędowskiego a obecnie nosi nazwę Konarskiego wiodła „przez pola” lub „przez miasto” czyli ulica Kolejową i Kraszewskiego. Droga przez miasto prowadziła chodnikiem i można nią było przejść suchą drogą. Droga „przez pola” była bardziej atrakcyjna, zwłaszcza pod kątem krajoznawczym. To była zwykła polna ścieżka między polami, biegnąca obok domów gdzie mieszkali właściciele tych pól. Sucha latem, zamarznięta zimą i błotnista po deszczu czy w trakcie roztopów. Dodatkową atrakcją był wściekły gospodarz na trasie, który gdy tylko zobaczył dzieciaki przechodząc obok jego płotu i bramki wylatywał jak szalony z psami i gonił je zapamiętale. Ile tam wtedy pobito rekordów prędkości! Dystans pogoni był krótki jakieś 100 – 200 metrów, ale tempo ucieczki było bliskie prędkości światła ! Wiało się przed tym człowiekiem i jego psami, czasem rzucając tornister aby, jak wówczas wierzono, ujść z życiem. Nikt go tam nie stracił, ale strach był ogromny. I może ta adrenalina powodowała, że mimo lęku przed furiatem z psami, co dzień dziesiątki dzieciaków wybierało ryzykowną drogę „przez pola”. Chociaż bezpiecznie mogli po szkle dotrzeć bezpieczną drogą „przez miasto”. Ale przygoda kusiła …
Droga przez pola miała jeszcze jedną atrakcję. Rzeczkę. Płynęła wzdłuż dzisiejszej ulicy Konarskiego, ale jak wyglądała! Dzikie koryto porośnięte było starymi drzewami. Wysoko w ich koronach zakładały gniazda ptaki. W stromych brzegach swoje nory miały piżmaki, nazywane „szczurami wodnymi”. Polowało się na nie z procą, ale nikomu zwierzęcia ubić się nie udało. Rzeka meandrowała, tworząc malownicze zakola. Bywały miejsca gdzie była głęboka na metr i więcej. Ale w większości była płytka. Latem puszczało się nią puste puszki po konserwach. Do tych płynących statków strzelało się z procy lub rzucało kamieniami, tak aby je zatopić. To były prawdziwe bitwy morskie. Najfajniejszymi statkami były puszki po szynkach z Zakładów Mięsnych. Kiepskimi statkami były puszki po okrągłych konserwach np. turystycznej. Ale puszki po konserwach rybnych o owalnym i podłużnym kształcie cieszyły się już sporym uznaniem, chociaż było je łatwo zatopić. Ale były zgrabne i pięknie prezentowały się na wodzie. Osobną kategorią statków były te, wykonane z pianki pozyskiwanej z płyt, z których wykonywano budynki Igloopolu. Konstruowano z nich fantastyczne żaglowce, pancerniki czy inne jednostki, które polane benzynką do zapalniczek, kupowaną w kioskach RUCH, efektownie się paliły. Jakie to były wojny!
Ulubionym sportem i próbą odwagi były skoki przez rzeczkę. W różnych miejscach i z różnym skutkiem. Nie było chyba dziecka, zwłaszcza chłopaka z tego osiedla, który by nie podjął się tego wyzwania. I każdy bez wyjątku, zanim osiągnął poziom mistrzostwa, nie raz i nie dwa lądował w zimnej wodzie. To była próba męstwa i charakteru!
Zimą główną atrakcją było rozbijanie lodu na rzecze. Używało się do tego grubych kijów, ale najlepsze efekty dawały stalowe pręty zbrojeniowe, które można było zdobyć na okolicznych budowach. Wyprawy po nie to osobna historia. Tam łatwo można było się natknąć na stróża, który tych budów pilnował. Ale dziecięca fantazja pozwalała poradzić sobie i z tą przeszkodą. Prawie każdy dzieciak miał swój „ulubiony” przyrząd do rozbijania lodu. Lód w zależności od siły mrozów był różny. Po grubym można było chodzić bezpiecznie, cienki sprawiał wiele niespodzianek. Te niespodzianki nazywało się „skąpaniem”. Czyli wpadało się do wody po kolano, pas, czasem głębiej jak lód załamał się akurat nad jakimś głębszym fragmentem rzeczki. W domu czasem obrywało się w skórę za te przygody, ale następnego dnia armia dzieciaków i tak z zapałem rozbijała lód na rzeczce.
Dziś rzeczka przypomina betonowy kanał. Jej koryto wybetonowano, brzegi też są pokryte ażurowymi płytami. Nie ma drzew. Nie ma „szczurów wodnych”, nikt nie puszcza już na niej statków. Jest wręcz niebezpieczna. Podczas ulewnych deszczów gwałtownie przybiera i, jeśli ktoś nieopacznie poślizgnie się na stromym brzegu, może wpaść do wody i stracić życie, gdy nurt poniesie go pod tory, gdzie rzeczka płynie już betonowym tunelem.
Dawna rzeczka żyje we wspomnieniach dzisiejszych 40-50 latków z tych okolic, którzy nad nią spędzili dzieciństwo. Jak wygląda dziś, można obejrzeć na filmie zamieszczonym poniżej.