Dzieciaki niezależnie od wieku i czasów w których żyją zastrzyków nie lubią. Nie lubiło ich z pewnością pokolenie dzieciaków żyjących w Dębicy jakieś 30-40 lat temu. Wielu z nich miało okazję w swoim młodym wówczas życiu spotkać Siostrę robiącą zastrzyki.
Mieszkaliśmy wtedy w bloku przy ulicy Chłędowskiego. Przyszła zima, śnieżna, z mrozem poniżej dwudziestu stopni, więc trudno było wysiedzieć w domu, zwłaszcza, że przed oknem na terenie przedszkola, dziś noszącego nr 2, była piękna górka. Zresztą co można było robić w domu? W telewizji były tylko dwa programy i dominowała w nich radziecka twórczość filmowa. Odrobienie lekcji zajmowało godzinę lub mniej. Kto tylko mógł wychodził z domu “na pole”, zwłaszcza, że tuż przed blokiem kusiła ośnieżona górka z której dziesiątki dzieciaków w różnym wieku i obojga płci zjeżdżało do późnych godzin nocnych na sankach, łyżwach, butach i … własnym siedzeniu, plecach bądź też brzuchu. W zależności od fantazji, a tej nam nie brakowało. No i po kilku dniach takiej zabawy na śniegu do późnej nocy, w przemoczonych spodniach, rękawiczkach i butach doigrałem się. Zaczęło się od bólu gardła, potem doszła do tego wysoka gorączka, osłabienie, ból głowy. Wezwana karetka przyjechała do domu. Diagnoza nie brzmiała optymistycznie – zapalenie płuc. Zastrzyki. Na nic zdały się moje protesty. Tato wykupił lekarstwa w aptece i oznajmił, że zastrzyki robić mi będzie siostra zakonna. Do tej pory siostry zakonne kojarzyły mi się tylko z lekcjami religii i to dawało nadzieję, że przygodę tę da się jakoś w miarę bezboleśnie przeżyć, bo siostry zawsze kojarzyły się z czymś bardzo dobrym i życzliwym.
Do dziś nie wiem jak powiadamiało się Siostrę robiącą zastrzyki, że ktoś czeka na zastrzyk. Gdzieś pod wieczór do drzwi naszego mieszkania ktoś zapukał. Tato otworzył i do środka weszła Siostra. Należała do zgromadzenia naszych Sióstr Służebniczek, zresztą, jako kilkulatek, sióstr z innych zgromadzeń nie znałem, bo w Dębicy ich nie było i do dziś nie ma. Siostra przywitała się ze mną i weszła do kuchni. Tam z wielkiej czarnej torby, którą przyniosła ze sobą wyciągnęła srebrny, metalowy pojemnik i położyła go na stole w kuchni. Na jego widok nogi mi się ugięły w kolanach i gdyby nie tato zwiałbym na koniec świata. Niestety trzymał mnie mocno z jednej strony, a mama z drugiej. Siostra tymczasem wyjęła z tego pojemnika szklaną strzykawkę i ogromną igłę – wtedy nie było w powszechnym użyciu strzykawek i igieł jednorazówek. Na jej widok omal nie zemdlałem z wrażenia. Tata trzymał mnie jednak mocno i położył na łóżku. Zdjął spodnie z mojego siedzenia, chociaż rękami trzymałem je z całej siły. Siostra w międzyczasie przygotowała zastrzyk, po czym podeszła do mnie i z wprawą wbiła tą ogromną igłę w mój pośladek. To były jakieś paskudne zastrzyki, z zawiesiną, bo czułem jak rozpycha się to w mięśniu i paraliżuje jedną połowę moich czterech liter. Po zastrzyku chwilę musiałem leżeć, zanim doszedłem do siebie. Jedna noga była prawie sztywna. Kulejąc udało się mi ją rozchodzić. Na drugi dzień sytuacja się powtórzyła, z tym, że zastrzyk dostałem w drugi pośladek. I tak na przemian, przez dziesięć dni moje biedne siedzenie było kłute raz z jednej raz z drugiej strony. Cierpiałem przy tym okrutnie, ale zastrzyki przyniosły efekt. Wyzdrowiałem. Miałem wtedy siedem czy osiem lat.
Siostrę robiącą zastrzyki spotykałem potem niejednokrotnie na naszym osiedlu. Zawsze z respektem mówiłem do niej “Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, a ona odpowiadała “Na wieki wieków amen”. To była już starsza kobieta, zawsze chodziła z czarną torbą w której nosiła swoje przybory medyczne. Podobny jak ja szacunek połączony z respektem wobec niej żywiły setki dzieciaków dębickich blokowisk. Była częścią naszego dzieciństwa. Szczęśliwego, beztroskiego i najlepszego jakie mogło nam się przydarzyć.
Aleksander Rozsłanowski