Niewiele pamiętam z lat 1978-1983, ponieważ byłam wówczas dzieckiem w wieku 8-12 lat. W 1978 r. rozpoczęłam naukę w I. klasie Szkoły Podstawowej w Gumniskach, która jest położona w sąsiedztwie domu moich dziadków Janiny i Józefa Nyklów, nieopodal Kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Mari Panny w Gumniskach. Są jednak takie chwile z tamtych czasów, które pamiętam jakby stały się wczoraj albo dziś, przed chwilą.
Moi rodzice pracowali w Stomil Dębica w systemie pracy zmianowej. Wymieniali się w tych zmianach, ale często było tak, że zanim tata wrócił z nocnej zmiany, to mama już wychodziła do pracy. Do moich obowiązków należało wstanie przed godz. 7:00, ubranie siebie i młodszego o rok brata w to co mama przygotowała na krześle, zjedzenie śniadania, odprowadzenie brata do przedszkola i dotarcie na lekcje przed godz. 8:00. Potem, po zajęciach szkolnych, mogliśmy udać się do babci Janci i dziadka Józia na tzw. górkę, nad Szkołą, żeby zjeść obiad. Wspominam to dzieciństwo jako biedne, ale bardzo szczęśliwe. Przede wszystkim chyba dlatego, że w niedziele udawało mi się nakłonić tatę, żeby przy akompaniamencie piosenek z Koncertu Życzeń, nadawanego właśnie w niedziele w porze po obiedzie uczył mnie tańczyć. Dzięki niemu nauczyłam się tańczyć oberka, polki, tanga, walca już we wczesnym dzieciństwie i najlepiej tańczyło mi się z tatą.
Tak, jak wspomniałam powyżej, ten okres poprzedzający wprowadzenie Stanu Wojennego był biedny. Bezrobocia niby nie było, ale – dziś to wiem z wielu książek i wspomnień, które przeczytałam że zwolnienia z pracy za działalność związkową, albo przymusowe przeniesienia na inne stanowiska pracy, do innych zespołów pracowniczych, były. Pamiętam system reglamentacji towarów żywnościowych, pierwszej potrzeby, środków higieny osobistej, a także na samochody czy motory, motorowery. Tak zwane Kartki (oprócz okresu wojennego i powojennego do 1953 r.) zostały wprowadzone w sierpniu 1976 r. na zakup cukru. Wydaje mi się, że ilość cukru według tych przydziałów była wystarczająca dla naszej rodziny. Nie było problemu z cukrem, kiedy rodzice urządzali moje przyjęcie komunijne. Gorzej było ze zdobyciem materiału na moją komunijną sukienkę. Koronek nie udało się mamie zakupić, ale sukienkę miałam piękną, skromną lecz szykowną z delikatnymi biało-srebrnymi haftami, wykonanymi przez mamę.
W 1981 r. wprowadzono kartki na zakup mięsa, potem: masła, kaszy, ryżu, mąki, następnie: olej, mydło, proszki do prania, słodycze, papierosy, alkohol, benzynę, obuwie. W 1983 r. były też kartki na mleko. Nie pamiętam, kiedy wprowadzono kartki na mięso, ale były jeszcze w 1989 r., tyle, że wtedy mięso i wędliny były w sklepach i kolejki były najwyżej na 10-15 min. Pamiętam kolejki po mięso wcześniej, kiedy rzeczywiście trzeba było wstać w środku nocy i wystać do rana (z reguły stał tata po drugiej zmianie), ale później – już nie. We wczesnym okresie kartkowym stało się po wszystko, po meble, materiały, koce oraz w każdy dzień dostawy towarów, np. po papier toaletowy, żyletki do golenia, czasem krem i watę, które były dostarczane raz na miesiąc i można było kupić ograniczoną ilość. Pamiętam to stanie w kolejce za mamę pod Kioskiem koło Szkoły Podstawowej w Gumniskach, czy w GS.owskim sklepie w Gumniskach, choć w Stanie Wojennym miałam zaledwie 10-12 lat.
Mama jednak musiała zająć się młodszym rodzeństwem, dlatego dawała mi pieniądze i kartkę z litą potrzebnych produktów, które miałam starać się kupić. Dodatkowo mogłam sobie kupić „Świerszczyk”, „Płomyk”, czy jakąś książkę, jeśli tylko dostarczono. W Święta Bożego Narodzenia także dostawałam – zamiast zabawek – książki i malowanki, które również były materiałem nieosiągalnym poza szczególnymi okazjami rzucenia takiego „towaru” na rynek, wchodzącego w skład potrzeb kulturalnych. Stawałam zatem cierpliwie w kolejce, ale kiedy przychodził towar, to zdarzyło się, że ktoś starszy, większy ode mnie wypchał mnie z kolejki na dalszą pozycję, albo próbował. Kiedy nie udało mi się czegoś ważnego kupić, właśnie przez przemocowe przesunięcie mnie na dalszą pozycję (pamiętam tę osobę, ponieważ była to mama mojej koleżanki z klasy), następnym razem uruchomiłam swój piskliwy głosik i nie dałam się wypchnąć, czy przesunąć. Ale ten ścisk i pchanie się do okienka sklepu czy Kiosku to jeszcze dzisiaj, zdaje mi się, że czuję.
Z samego Stanu Wojennego pamiętam białą zimę i czołgi na rynku w Dębicy. Zobaczyłam je będąc pierwszy raz sama w Dębicy, żeby wykupić lekarstwa w aptece. Zrobiło to na mnie przeogromne wrażenie, najprawdopodobniej przestraszyłam się, ponieważ po powrocie do domu powiedziałam, że chyba jest wojna. Informacja w Dzienniku TV nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Pamiętam też zimę 100.lecia, 2 lata wcześniej 1978/1979 r., kiedy na 2 tygodnie zamknięto szkoły; dla mnie było to „na całe szczęście”, ponieważ nie można było nigdzie kupić butów zimowych i ja ich nie miałam. Dopiero mama kupiła mnie i młodszemu bratu jakieś tzw. Zakopianki, takie szyte ręcznie z wełny owczej, niestety przemakalne, ale piękne, kolorowe i sznurowane.
Ta zima 100. lecia zapoczątkowała około 10. letni okres ostrych zim ze śniegiem i mrozem. Ale ta z 1978/1979 r. była tak ostra, zimna i obfita w śnieg, że jak tata odśnieżył chodnik przed domem, to śnieg był powyżej mojej głowy. Dziś wiem, że nie byliśmy przygotowani do Zimy 100. lecia z książki Józefa Maria Ruszara pt. „Czerwone pająki. Dziennik żołnierza LWP”, wydanej nakładem IPN, który opisuje te czasy, że było tak ciężko, iż wojsko nie mogło dojechać do miast i wsi, żeby zaopatrzyć ludność w podstawowe materiały żywnościowe, lekarstwa itp. oraz, żeby odkopać dojazd nawet do większych miejscowości. Cała Polska została wówczas dosłownie zasypana i zamrożona. Wspomnę w tym miejscu, że albo w 1982 r., albo rok później – jak powszechnie mówiono – tata Ani Kosydar z Gumnisk (i chyba tata braci Stafińskich z Latoszyna), który od wielu lat przebywał w USA, zorganizował dary z USA dla naszych parafian, rozdzielane w sali katechetycznej przy Kościele w Gumniskach. Jakież to były rzeczy?! Odzież używana (swetry, spodnie, sukienki, spódnice, stroje gimnastyczne), buty zimowe, sportowe, lakierki do sukienek, ale prawie jak nowe, piękne, kolorowe, z innych materiałów, niż dostępne na polskim rynku, konserwy, mleko w puszkach dla małych dzieci, witaminy, zabawki i wiele innych rzeczy.
Pamiętam też Wigilię Stanu Wojennego. Nie wiadomo było do samego końca tego dnia, czy będzie można udać się na Pasterkę. Rodzice zastanawiali się co zrobić: iść, czy nie iść, będzie, czy nie będzie. W końcu tata zdecydował, że mama zostaje w domu z młodszymi dziećmi, a ja (10 lat) z młodszym bratem (9 lat) i tatą idziemy na Pasterkę. Przed wyjściem przeprowadził z nami poważną rozmowę, informując, że po Gumniskach (po godzinie policyjnej) jeżdżą nieoznakowane samochody policyjne, dlatego mamy się trzymać go za ręce i jakby pojawiło się światło samochodu, albo na jego znak, gdyby on zauważył coś niepokojącego, razem z nim mamy szybko się chować do pobliskiego rowu, nie wychylać się i leżeć cicho. W ogóle w trakcie drogi do Kościoła (ok. 1 km) nie wolno nam było rozmawiać, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Pamiętam wielką ciszę wtedy we wsi, żaden pies nie szczekał, jakby je wszyscy pozamykali specjalnie na ten dzień. Mimo, że dojście do Kościoła zajmuje 10-15 min. normalnym krokiem, to my wyszliśmy znacznie wcześniej, nie wiedząc, czy Pasterka się odbędzie, czy przyjdą ludzie. Wspominam siarczysty mróz, skrzący się i skrzypiący śnieg. Musieliśmy iść ostrożnie, cicho i uważnie, żeby się nie pośliznąć. Okazało się, że Kościół był pełen, ludzie modlili się cicho w przygaszonym świetle. Po jakimś czasie przyszedł ksiądz proboszcz Tadeusz Boryczko, przywitał zgromadzonych ludzi w pół mroku i powiedział, że na dzisiejszy dzień zawieszono godzinę policyjną, o czym dowiedział się dosłownie przed chwilą. Zapaliło się światło i ksiądz rozpoczął śpiewanie kolędy.
Niedługo po tym, jeszcze zimą w stanie wojennym, tym razem ja zachorowałam. W okresie od jesieni do słonecznej wiosny notorycznie chorowałam na ostre zapalenie oskrzeli. Często wzywano do mnie lekarza z wizytą domową. I tak było tym razem. Trawiła mnie gorączka, mama karmiła mnie smalcem z cebulą i zbijała gorączkę zmoczonym w zimnej wodzie prześcieradłem. Tata miał wykupić przed drugą zmianą w pracy moje lekarstwa i przywieść przed północą. Ja leżałam w gorączce, mama czuwała przy mnie i co chwilę wstawała, żeby wyjrzeć na drogę za rzeczką. Ja w końcu zasnęłam. Nad ranem, rano, czy w nocy, nie pamiętam dokładnie, zbudził mnie szept w przedpokoju. To mama cicho rozmawiała z tatą. Nie słyszałam o czym. Byłam słaba, więc zasnęłam zaraz po tym zdarzeniu. Rano poczułam się lepiej i pytałam tatę, czy wykupił moje lekarstwa. Odpowiedział, że tak, ale ich nie ma. Dopytywałam zatem, gdzie są. Odpowiedział, że nie wie, że miał je ze sobą, ale musiał bardzo się spieszyć. Ja jeszcze 2, czy 3 dni miałam gorączkę, strasznie kaszlałam, mama dalej karmiła mnie smalcem z cebulą i wlewała morze ciepłej herbaty oraz nacierała spirytusem i oklepywała plecy. W końcu któregoś dnia poczułam się lepiej i mogłam wyjść na chwilę na podwórko (dziś mówię „podwórko”, ale mówiło się „pole”). Wówczas, nad rzeczką (wtedy to była rzeczka, potok dopływowy do Ostrej), na drugim jej brzegu dostrzegłam rozerwaną na krzaku torebkę, chyba papierową, a pod nią moje lekarstwa. Pobiegłam do domu i poinformowałam rodziców, pytając tatę, dlaczego nie doniósł tych lekarstw do domu.
Rodzice spojrzeli na siebie znacząco. Tato natomiast tylko pogłaskał mnie po głowie i powiedział najpierw do mnie, że zaraz przyniesie, a do mamy, że „przecież mówiłem Ci, że miałem wrażenie, iż od samego wyjścia z autobusu ktoś za mną idzie. Skróciłem drogę i przyspieszyłem kroku”. Rzeczywiście, żeby przejść w tamtym miejscu, musiał przebiec przez orne pole i przeskoczyć przez wysokie brzegi potoku płynącego obok naszego domu. Kładka była w odległości około 50 m. od miejsca przeskakiwania przez rzeczkę, ale z dojściem do domu, to byłoby dodatkowe 50 m.
Wtedy, przed laty, nie bardzo wiedziałam co to są Związki Zawodowe „Solidarność”. Coś czasami usłyszałam, ale nie rozumiałam. Dziś wiem, że mój tato także brał udział w strajkach organizowanych w Stomilu Dębica. Mama nie, ponieważ ktoś musiał zajmować się nami, dziećmi. Z niewiele późniejszych czasów, może z czerwca 1982 r., pamiętam natomiast mszę na dzisiejszym Placu Solidarności, w której uczestniczyłam razem z babcią ze strony mamy. Niebywały tłum modlących się ludzi, ciżba przeogromna i wspólne odśpiewanie „Boże coś Polskę…” doniosłymi głosami. Tylko zamiast „Ojczyznę wolną pobłogosław Panie” śpiewano „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”. Długo tak zmieniano ten fragment „Boże coś Polskę…” na każdych większych uroczystościach patriotyczno-religijnych, aż w końcu powrócono do właściwego, oryginalnego tekstu historycznego.
Grażyna Nauka,
córka Edwarda i Krystyny z domu Nykiel