Osiedle przy ulicach Parkowej i Fredry w Dębicy to miejsce, które w latach 80. wyrosło jak grzyby po deszczu. Wielka płyta, szare bloki i przestrzenie między nimi, które dla dorosłych mogły wydawać się nijakie, dla nas – dzieciaków z osiedla – były całym światem.

Dzieciństwo na betonie
Nie było wtedy placów zabaw z atestami ani kolorowych zjeżdżalni z miękkim podłożem. Były trzepaki, na których ćwiczyliśmy pierwsze akrobatyczne ewolucje, oraz betonowe płyty chodnikowe, które służyły do gry w klasy i kapsle. Jednak największą atrakcją były ogromne betonowe płyty składowane nad rzeczką. To z nich budowano nasze bloki, a zanim trafiły na fasady, służyły nam za pole do zabaw, fortecę, scenę bitew i tor przeszkód.

Płyty – nasz poligon i plac zabaw
Skakanie po tych betonowych olbrzymach było codziennością. Bywało niebezpiecznie – niejeden z nas złamał rękę czy nogę, źle lądując lub potykając się o wystające zbrojenia. Ale wtedy gips na ręce był jak medal na piersi żołnierza – dowód odwagi i osiedlowej chwały. Chwaliliśmy się nim przed kolegami, a każda dziewczyna mogła się podpisać na białej powierzchni bandażu.
Bawiliśmy się tam w wojnę – mieliśmy swoje kryjówki, barykady i „bazy”, a każdy kawałek gruzu czy deski był elementem taktycznej strategii. W chowanego też tam graliśmy, choć z perspektywy dorosłych to musiało wyglądać jak szaleństwo – biegać po niestabilnych, ułożonych na sobie płytach. Ale my mieliśmy swoje zasady, swoją odwagę i swój własny, mały świat.

Całe dni na podwórku
Latem w domu prawie się nie bywało. Rano wychodziliśmy na podwórko i wracaliśmy dopiero, gdy robiło się ciemno – chyba że ktoś miał pecha i został odwołany na obiad. Ale nawet wtedy to była tylko krótka przerwa, bo każdy bał się, że jak wróci za późno, to koledzy już rozpoczną jakąś nową grę bez niego.
Nie istniały wtedy plastry z postaciami z bajek ani środki do dezynfekcji, które nie piekły. Każdy z nas znał dziesiątki metod tamowania krwi – ślina, piach, kawałek koszulki, a jak było gorzej, to przemywało się ranę w kałuży. Nikt się małymi skaleczeniami nie przejmował. „Jak nie leci ci aż do buta, to idziemy grać dalej” – to była nasza zasada.

Rodzice się nie martwili
Co ciekawe, rodzice wcale nie panikowali. Kiedy mówiliśmy „idziemy na płyty”, kiwali głową i wracali do swoich zajęć. Nikt nie dzwonił co pięć minut, nie sprawdzał, czy na pewno jesteśmy tam, gdzie mówiliśmy. Zresztą – jakby nawet chcieli, to i tak nie mieli czym, bo telefony komórkowe były jeszcze jakąś science-fiction. Wiedzieli, że wrócimy brudni, poobijani, może z nową blizną na kolanie, ale zawsze cali i szczęśliwi.

Osiedle w cieniu zmian
Dziś osiedle przy Parkowej i Fredry wygląda inaczej. Bloki przeszły termomodernizację, mają pastelowe kolory, na miejscach dawnych klepisk są parkingi, a dzieci coraz rzadziej biegają po podwórkach. Nawet perony pobliskiej stacji kolejowej zmieniły się nie do poznania – odnowione, z nowoczesnym oświetleniem i elektronicznymi tablicami informacyjnymi.
A betonowe płyty? Już dawno zniknęły. Nie zostało po nich nic oprócz wspomnień tych, którzy dorastali w tamtych czasach.
Jednak wciąż można tu spotkać tych, którzy pamiętają, jak to było „kiedyś”. Gdy betonowe płyty były placem zabaw, a blokowisko – najlepszym miejscem do dorastania.
