Dziadek Michał cieszył się dobrą opinią wśród mieszkańców wsi gdzie handlował z chłopami. Przekonałem się o tym wiele lat po jego śmierci, gdy prowadziłem już własną firmę w Pilźnie. Wtedy zacząłem już skupować żywiec i produkować własne wyroby mięsne, które bardzo dobrze się sprzedawały. Pewnego razu przyjechała do punktu skupu żywca mojej firmy w Pilźnie sprzedać świnie kobieta ze Zwiernika. Zwierzęta zostały zważone na wadze, wzięła kwit i podeszła do mnie. Ja zajmowałem się wówczas wypłatą należności za dostarczone zwierzęta.
-Czy pan mnie poznaje? – spytała, podając kwit.
-Ależ skąd, pierwszy raz panią widzę na oczy– odpowiedziałem kobiecie zgodnie z prawdą.
-Nie wiem, czy pan wie – mówiła do mnie kobieta, że ja jestem chrześniaczką pana dziadka Michała. Pana dziadek ma tam, w Zwierniku na Budyniu, trzydziestu sześciu chrześniaków!
No, gdyby teraz stanął koło mnie sam Archanioł, to bym się bardziej nie zdumiał.
-Mój dziadek miał tam tyle chrześniaków !? – spytałem zaskoczony. Jak to możliwe ? Nic o tym nie wiem!
I kobieta opowiedziała mi tę niesamowitą historię o moim dziadku Michale Jaroszu, której wcześniej nie znałem.
Dziadek Michał przed wojną zajmował się handlem. Jeździł konną furmanką po Zwierniku i okolicach, gdzie handlował świniami, baranami i krowami. Był bogatym w tych czasach chłopem i co jakiś czas przyjeżdżał do Zwiernika. Docierał nie tylko do centrum wsi, ale też w odległe przysiółki jak Budyń czy Góry Słotowskie, gdzie rzadko zapuszczali się żydowscy handlarze. Była tam wielka bieda. Ludzie rzadko chrzcili dzieci w kościele, dlatego, że było zbyt daleko, aby iść tam z małym dzieckiem. Nie mieli też pieniędzy, aby kupić odświętne ubranie dla noworodka na chrzest i na samą uroczystość. A nierzadko też chorowały i w obliczu zagrożenia śmiercią trzeba było szybko je ochrzcić.
W tym czasie, w tych wiejskich rodzinach było po gromadce dzieci. Rzadkością nie była dziesiątka czy nawet większa ilość pociech. Często dzieciaki rodziły się co roku. Zimą wcześnie robiło się ciemno, prądu w domach nie było, a nafta była droga. Ludzi nie stać było na długie siedzenie przy lampie naftowej i kładli się spać, gdy robiło się ciemno. Równo z kurami, jak to się często mówiło, czyli zaraz po zmierzchu. Czasem sen nie przychodził zbyt szybko i efekt był taki, że w wielu rodzinach dzieciaki rodziły się co rok, dwa. Całe gromady ledwo odzianych urwisów w różnym wieku biegały po podwórkach. Ale to były biedne rodziny, żyjące najczęściej z tego, co urosło na polu lub uchowało się w stajence. Chcieli dopełnić chrześcijańskiego obowiązku, ale nie stać ich było ponieść nawet minimalnych kosztów, jakie wiązały się z chrztem. Jak się dowiadywały, że Michał Jarosz jedzie na Budyń, to błyskawicznie ubierały dzieci do chrztu i zapraszały go, aby
dziecko ochrzcił i został jego chrzestnym. Czasem jednego dnia dziadek chrzcił dwoje lub troje. Michał Jarosz nigdy dziecku nie odmówił i zawsze takie zaproszenie przyjmował. Dziecko chrzcił, a w prezencie dawał jeszcze dwa złote. Wypisywał też karteczkę, że dziecko przez niego zostało ochrzczone i na tej podstawie ksiądz proboszcz wpisywał je do ksiąg parafialnych. Te dwa złote, jakie w prezencie dawał rodzicom dziecka dziadek to było tyle, ile w tym czasie zarabiał kosiarz koszący krzywą kosą pracując dwie dniówki w lecie, czyli jakieś 14 godzin za jeden dzień. Prezent był hojny, toteż popularność Michała Jarosza jako ojca chrzestnego była wielka.
Za te dwa złote rodziny mogły sobie kupić cukier, sól czy też coś innego do domu. Stąd też był on chrzestnym 36 dzieci na samym tylko Budyniu i Górach Słotowskich. I jedną z nich była ta kobieta, która odwiedziła mnie tego pamiętnego dnia. Przyjąłem ją bardzo serdecznie i poczęstowałem herbatą i kanapką. Bardzo miło nam się rozmawiało i z sentymentem wspominam tę wizytę.
Opowiadanie pochodzi z książki autorstwa Stanisława Jarosza „Z fantazją przez życie”