Urodziłem się w 1940 roku podczas II wojny światowej w Niedźwiadzie. Mniej więcej w tym okresie, krótko po moich narodzinach rodzice kupili mamie dom w Stasiówce i tam się przeprowadziliśmy. Mama pochodziła z Niedźwiady a tata ze Stasiówki. W czasie kiedy rodzice się przeprowadzili do Stasiówki przez pół roku stali tam Niemcy. Potem przyszli Rosjanie, a my zostaliśmy wysiedleni z naszego domu. Z wczesnego dzieciństwa utkwiły mi w pamięci wspomnienia związane z czasami okupacji. Gdy mieszkaliśmy w Niedźwiadzie moje łóżko znajdowało się nad chlewikiem świń, żeby było mi ciepło. Bardzo bolały mnie wówczas oczy, bo ulatniał się azot. Mama zabrała mnie do takiego księdza w Gumniskach, nazywał się chyba Kopernicki i powiedział on, że jak dłużej tam zostanę to oślepnę. Rodzice zabrali mnie stamtąd i znaleźli inne miejsce do spania. Przenieśliśmy się do domu gdzie był piec, a z tyłu był kociołek na ciepłą wodę i takie miejsce gdzie rodzice zrobili mi miejsce do spania. Było tam ciepło i przyjemnie. Pamiętam także jak wracaliśmy z rodzicami do rodzinnego domu taty. Podchodziliśmy pod takie wzniesienie i nagle usłyszeliśmy wybuch. Bomba wybuchła dosłownie 5 metrów przed nami, zrobiła się w ziemi wyrwa o wielkości betonu od studni, a nas zasypało ziemią. Gdybyśmy byli tych 5 metrów dalej zginęlibyśmy na miejscu. Otrzepaliśmy się z tej ziemi, a mama przez drogę się modliła, żebyśmy szczęśliwie dotarli do tego domu.
Miałem jeszcze dwójkę rodzeństwa- brata Edzia i siostrę Marysię, ale oni zmarli tuż po wojnie. 11 lat po mnie, w latach 50-tych urodził się mój brat. Rodzice mówili, że dlatego się urodził, żebym nie był sam i miał się z kim bawić.
Wróciliśmy do domu w Stasiówce, gdy w końcu opuścili go najpierw przebywający w nim Niemcy, a potem Rosjanie zastaliśmy taki wykopany bunkier pod domem i w nim zamieszkaliśmy, bo po dewastacji domu zwłaszcza przez Rosjan nie dało się w nim w ogóle mieszkać. Dom nie miał powały i w środku wszystko było zniszczone. Rosjanie powyrzynali deski z powały i nimi palili. W powale był prześwit pod samą dachówkę. Tata skręcił sobie nogę schodząc do tego bunkra, bo były tam ułożone 2-3 pustaki po których się do niego schodziło. Później rodzice zaczęli remontować dom i po jakimś czasie przenieśli się do niego z tego bunkra.
Po wojnie mama chodziła na pole i zbierała zmarznięte ziemniaki, żeby je ugotować lub utrzeć, bo nie było co jeść. Te ziemniaki zostały na polu z czasu kiedy w 1944 roku przez ponad pół roku na tych terenach była linia frontu: po jednej stronie byli Niemcy a po drugiej Rosjanie. Po 6 miesiącach Rosjanie zepchnęli Niemców bardziej na zachód i opuścili ten teren idąc dalej na Berlin. A zamarznięte ziemniaki zostały na polu. Mama robiła placki ziemniaczane z tych zmarzniętych utartych ziemniaków.
Podczas wojny gdy tata był na froncie mama gdy wychodziła z domu zawsze mnie ze sobą brała, nigdy mnie nie zostawiała w domu. Tata był na wojnie na wschodzie. Stacjonowali z polskim wojskiem gdzieś w lesie. Tata opowiadał, że którejś nocy przyjechał na koniu do obozu Rosjanin i powiedział im żeby się pakowali bo jadą na front. Tata razem z innym mieszkańcem Stasiówki Stanisławem Ciebieniem zaczęli się pakować, ale im się bardzo nie spieszyło i wsiedli do ostatniej ciężarówki. Trochę się dziwili, że na tym samochodzie nie ma broni, a przecież mieli jechać na front. Wjeżdżając do lasu samochód zwolnił, bo na drodze były wyboje i tata z Ciebieniem zeskoczyli z tego samochodu. W lesie świtało. Zobaczyli taki rów wykopany na długości ok. 50 metrów, a szeroki na 30-40 metrów. Gdy podeszli bliżej usłyszeli takie jęki, odgłosy. Na wierzchu rowu, przy jego brzegach położona była jedlina i gałęzie nacięte ze sosny. Wtedy zrozumieli, że nad ten rów przywożą ludzi i strzelają do nich a ci wpadają do rowu. Gdy dzisiaj o tym myślę, to przypominało to opisy mordowania polskich żołnierzy w Katyniu. A to wszystko działo się na Wschodzie, gdzie dokładnie nie pamiętam, ale tata mi o tym opowiadał.
Gdy razem z Ciebieniem uciekli z tamtego lasu trafili do takiej kobiety, ale ona się bała i nie chciała im dać cywilnych ubrań. Udało im się dostać je w innym domu, gdzie zdjęli mundury i gospodarze dali im cywilne ubrania. Potem drogi taty i Ciebienia rozeszły się. Ciebień dostał się do Armii Andersa i przedostał się do Anglii, a tata dotarł do Łańcuta i stąd wrócił do Galicji. Tata później dostał odznaczenia z Tarnowa z Komendy Wojskowej za udział w wojnie. Po latach ten Ciebień wrócił z tej Anglii i spotkali się z moim tatą w lokomotywowni w Dębicy na tzw. „węglu”, gdzie ładowali węgiel na parowozy.
Potem Ciebien ojcu opowiadał jak ciężko było w Armii Andersa, jak szli wiele dziesiątek kilometrów, jak nie mieli wody do picia i pili nawet mocz koni. Przejścia miał straszne, to była prawdziwa gehenna.
Wspomnienia te są fragmentem książki pt. „Nagawczyna. Karty z historii wsi i parafii” która wkrótce ukaże się na księgarskich półkach.