Raz zdarzyło się, że któregoś roku w styczniu ktoś dał cynk milicjantom z Pilzna, że u jest u nas nielegalny ubój. Tato kupił ładną świnkę na targu i przywiózł ją do domu. Ktoś to zobaczył i doniósł na posterunek. Ówczesna władza dopuszczała ubój wyhodowanego w gospodarstwie świniaka. Ale zakup świni na targu i jej ubój był jednak już zabroniony. Takie wówczas obowiązywało prawo.
Miałem wtedy chyba dwanaście lat i chodziłem jeszcze do szkoły podstawowej. To był rok 1962. Akurat jak przyjechali do nas przedstawiciele władzy, robota była w toku. Rozebrana była nie tylko ta feralna świnia, ale również ciele, które tato też gdzieś kupił. Milicjanci nie mogli do nas wjechać na podwórko, bo śnieg zawalił drogę. Zostawili radiowóz przy głównej drodze prowadzącej do Zwiernika i pieszo przyszli do nas na podwórko. Wypierać się, że jest u nas nielegalny ubój nie było sensu. Dowody świadczyły same za siebie. Milicjanci zdecydowali, że dowód przestępstwa, czyli świnia i ciele zostaną zarekwirowane. Wszystko łącznie ważyło jakieś 150 kilogramów. Mundurowi sami nie dali rady tego zabrać, więc zmusili tatę, żeby zaprzągł konia i wozem im zawiózł to mięso do samochodu. Nie było rady, trzeba było się władzy ludowej podporządkować. Tato z wysiłkiem załadował dowód przestępstwa na wóz i ruszył do drogi. Umordował siebie i konia, bo śnieg był topniejący i ciężko się jechało. Zapakował milicjantom mięso na samochód, którym zawieziono je do Pilzna. Nigdy nie poznaliśmy co się z nim stało.
Ten przypadek traktowaliśmy jako ryzyko zawodowe. Trudno, straciliśmy mięso, ale za okupacji to by było gorzej. Władza niezależnie czy okupacyjna, czy komunistyczna zawsze gnębiła chłopów, chociaż ta druga rzekomo była robotniczo-chłopska. Nigdy nie dowiedzieliśmy się kto nas wtedy wydał.
Opowiadanie jest fragmentem książki Stanisława Jarosza „Z fantazją przez życie”