W 1967 roku doszła do nas informacja, że w Boże Narodzenie w klubie w Zwierniku ma być zabawa wiejska. Poszedłem tam piechotą z czterema kolegami, ale na miejscu okazało się, że zabawy nie ma. Nie było na co czekać i postanowiliśmy wracać do Łęk Górnych. Ciemno już było, śniegu co niemiara, bo wtedy zimy były porządne, nie to co teraz. Ale nam humory dopisywały, młodzi byliśmy, rozpierała nas energia i radość życia.
W tym czasie pomiędzy Zwiernikiem a Łękami nie było wielkiej przyjaźni. Można by nawet stwierdzić, że trwała cicha wojna między wioskami o czym nie wiedzieliśmy, ale wkrótce mogliśmy się o tym boleśnie przekonać.
Wyszliśmy z klubu i kierowaliśmy się w kierunku naszej wioski. Wracaliśmy do Łęk, śmiejąc się i żartując, jak to młode chłopaki. Było nas pięciu. Nie wiedzieliśmy, że jak byliśmy w Zwierniku to obserwowali nas miejscowi. Na głównej drodze, na wysokości kościoła, za przydrożnym żywopłotem zaczaiło się na nas ze dwudziestu chłopaków ze Zwiernika. Gdy doszliśmy do tego miejsca to się zaczęło.
– Na nich! – krzyknął któryś i wyskoczyli na nas ze sztachetami i jakimiś trzonkami. Zaczęli nas okładać, nie patrząc gdzie leją. Nie mieliśmy żadnych szans. Było ich pięciu na jednego.
Jak dostałem w głowę, to aż mnie zamroczyło. Inny kolega, Kaziu po ciosie w tył głowy padł jak długi na ziemię. Czaszka mu się zaklęsła do środka. Leżał i się nie ruszał. A tamci dalej bili na oślep, jak wściekli. Pozostali koledzy też solidnie oberwali. Bójka miała miejsce na wysokości domu sołtysa w Zwierniku. Ten widząc leżącego na drodze kolegę i nas poobijanych zadzwonił na pogotowie. Nasi oprawcy uciekli. Przyjechało pogotowie, które zabrało Kazia do szpitala. Było z nim bardzo źle. Cios pałką zgruchotał mu część potylicy. Przeszedł trepanację czaszki i wstawiono mu taką platynową płytkę. Doktor, który go operował mówił potem, że był godzinę od śmierci. Po tej bójce nie mógł już dojść do pełni zdrowia. Żył chyba jeszcze dziesięć lat i zmarł.
Ja po tej bójce z pomocą kolegów dotarłem do domu. Mama i tato przerazili się jak mnie zobaczyli. Byłem poobijany, krew mi się lała z ran na głowie. Zawieźli mnie do doktora Kwiatkowskiego, który mnie opatrzył. Ogolił mi głowę na zero. Miałem sześć dziur w skórze. Doktor Kwiatkowski założył mi szwy.
-Masz szczęście Jarosz -powiedział do mnie po opatrzeniu ran. Czaszka cała, wyjdziesz z tego.
My rozpoznaliśmy z tej grupy czterech sprawców. Milicja pojechała po nich i trafili do aresztu. Sąd skazał ich na kary więzienia od 2,5 do 4,5 roku. Temu najciężej pobitemu koledze z pogruchotaną czaszką sprawcy musieli dożywotnio wypłacać sporej wysokości rentę. Przez dziesięć lat, aż do przedwczesnej śmierci Kazia.
Ta historia spowodowała, że konflikt pomiędzy Łękami a Zwiernikiem praktycznie wygasł. Nigdy potem już nie było takich bójek, chociaż jakaś niechęć między wioskami wciąż była odczuwalna. Ale kawalerowie, zwłaszcza na wioskach w tym czasie mieli wpisane w życie ryzyko, że mogą oberwać jak chodzili po innych wsiach za dziewczynami. Myśmy też prali innych jak wchodzili na nasz teren, ale nigdy nasze bójki nie były aż tak tragiczne w skutkach jak ta w Zwierniku.
Opowiadanie to jest fragmentem książki autorstwa Stanisława Jarosza „Z fantazją przez życie”