15-letni Staszek Salata pochodzi z Kijowa na Ukrainie. Od ponad roku uczy się w dębickim „mechaniku”. Po zakończonym pierwszym semestrze na ferie zimowe pojechał na Ukrainę do mamy. Nad ranem 24 lutego obudziły go rosyjskie rakiety, które spadły na jego rodzinne miasto.
Staszek bardzo dobrze mówi po polsku. Opowiada, że bardzo chciał się uczyć w naszym kraju.
-Na długo przed przyjazdem tutaj uczyłem się języka polskiego.- wspomina chłopiec. W Kijowie były organizowane specjalne kursy dla ludzi, którzy chcieli uczyć się w Polsce.
Rok temu w Dębicy został uczniem klasy 1Cp – technik informatyk w Zespole Szkół Zawodowych nr 1 w Dębicy. Podobnie jak kilku jego rówieśników z Ukrainy zamieszkał w internacie.
-Polacy przyjęli mnie bardzo serdecznie. Mam wielu przyjaciół ze szkoły i z miasta. Często spotykamy się po lekcjach – opowiada Staszek.
Nauka szła mu całkiem nieźle. Polubił polskie jedzenia, ale najbardziej smakują mu ruskie pierogi, które teraz przemianowano na ukraińskie. Jego życie toczyło się podobnie jak jego polskich kolegów – szkoła, nauka, spotkania z przyjaciółmi. Po zakończeniu pierwszego semestru nauki pojechał na zimowe ferie do mamy, która mieszkała w Kijowie. Już wtedy w mieście czuć było atmosferę zagrożenia.
-Nie wiem czy wierzyłem w to że wojna wybuchnie. Wszystko wydawało takie normalne, jednak gdzieś czuło się ten niepokój – opowiada.
W nocy 24-lutego obudziły go wybuchy. Początkowo nie wiedział co to jest, lecz szybko on i jego mama zorientowali się, że to rosyjskie rakiety spadają na jego miasto. Rosjanie ostrzeliwali jakieś osiedla mieszkaniowe położone około trzech kilometrów od bloku Staszka.
-Mimo wszystko to było zaskoczenie. Wojna w XXI wieku? Ostrzeliwanie bezbronnych miast? Wydawało się to niemożliwe, a jednak to działo się na moich oczach – mówi Staszek.
Razem z mamą postanowili uciekać z miasta. Pojechali do Winnicy, gdzie mieszkała jego babcia. Wieści dochodzące z frontu sprawiły, że postanowili wyjechać do Polski. Spakowali najbardziej potrzebne rzeczy i ruszyli na dworzec kolejowy. Były tam tysiące ludzi chcących się wydostać z ostrzeliwanego miasta. Kupili bilety do Przemyśla, ale ostatecznie przeładowanym pociągiem trafili do Chełma.
-Podróż była koszmarna, trwała wiele godzin. W każdym możliwym miejscu siedzieli uciekinierzy, nawet w ubikacjach. Nie można było skorzystać z toalety, ale z każdym przebytym kilometrem rosła w nas nadzieja, że ujdziemy z życiem. Z mediów dochodziły przerażające wieści o bombardowanych miastach, zabitych cywilach , okrucieństwie Rosjan – opowiada chłopiec.
W tym czasie wielu z jego przyjaciół niepokoiło się o jego los. Otrzymywał dziesiątki sms-ów od przyjaciół z Polski z pytaniem co z z nim?
Ulga nastąpiła po przekroczeniu polskiej granicy. Polacy okazywali uciekinierom serdeczną pomoc. Gościli w swoich domach, karmili i pomagali jak tylko umieli.
-Ja z mamą pojechałem do Krakowa. Mama tam została, znalazła pracę i jest bezpieczna. Potem wróciłem do Dębicy. Wiele osób witało mnie jakbym przybył z innego świata i po trochu tak jest – uśmiecha się Staszek. Na szczęście mama i ja jesteśmy bezpieczni, ale wiele moich przyjaciół w Ukrainie żyje w ciągłym zagrożeniu. Trudno się z tym pogodzić.
Chłopiec wrócił do Dębicy i mieszka w internacie. Mówi, że planuje zostać w Polsce, skończyć szkołę i znaleźć pracę jako informatyk. Przed nim jeszcze kilka lat nauki, za nim ogrom doświadczeń, których nie powinny doświadczać dzieci.
Trzymamy kciuki za Ciebie Staszek!
Aleksander Rozsłanowski